Wiem jak to wygląda. Jakbym złapała chwilowy słomiany zapał, popisała przez chwilę i znów zniknęła na rok. Ale nie zamierzam.
Przestój na blogu bierze się stąd, że w dniu jutrzejszym zdaję egzamin wstępny na aplikację. Przygotowania do niego pochłaniają mnie w znacznym stopniu i mimo że mam wyrzuty sumienia, że nic nie zamieszczam, wydaje mi się, że większe wyrzuty sumienia miałabym gdybym się nie przygotowywała. Bo egzamin organizują tylko raz do roku i kosztuje miliony monet.
Wiem, że mogłam napisać wcześniej, nie wiem czemu tego nie zrobiłam.
Ale jutro napiszę egzamin i przy dobrych wiatrach od przyszłego tygodnia wrócę do regularnego pisania. A zacznie się od relacji z wyjazdu.
Dajcie mi jeszcze chwilę.
piątek, 26 września 2014
piątek, 29 sierpnia 2014
3 niedrogie pudry: 2 buble i 1 perełka
Po dwóch dniach odpoczynku od
tematów związanych z pielęgnacją cery czas powrócić do wpisów jej
poświęconych. Bo jak już jestem w takim ciągu, to lepiej zrobić cały
temat całościowo i porządnie, póki pamiętam co i jak.
W notce, która zapoczątkowała tę serię poświęciłam
chwilę na podzielenie się kilkoma refleksjami na temat pudrów. Że
miałam porządny Clinique, że szkoda mi było kasy na nowy, ale że nie
umiem znaleźć dobrego w normalnej cenie. Że kupiłam już trzeci i dalej
nie jestem zadowolona i, że niedługo drożej mnie wyjdą te tanie pudry,
niż jeden porządny Clinique.
Ale właśnie ten trzeci okazał się całkiem fajny. I chociaż poprawę stanu cery na pewno w dużej mierze zawdzięczam ukochanemu AKN,
jestem pewna, że zmiana pudru też mogła tu dużo zdziałać. Więc dziś
pokażę Wam wszystkie trzy: dwa bubelki i jednego wybrańca. Żaden nie
kosztował więcej niż 15 zł. Bo mimo iż zasadniczo uważam, że na twarzy
nie powinno się oszczędzać, to każdy wie, że nie zawsze mamy możliwość
kupowania kosmetyków za kosmiczne kwoty. Dlatego dobrze jest mieć
sprawdzonego faworyta, który nas nie zrujnuje.
MIYO Transparent Loose Powder
Ten
kosmetyk ma niesamowicie dobre opinie na wizażu i - szczerze
powiedziawszy - wcale się nie dziwię. Sama długo byłam nim zachwycona.
Bo MIYO naprawdę pomaga utrzymać buzię w ryzach. Bardzo skutecznie
matowi skórę, nawet bardzo tłustą. Jest drobno zmielony i bardzo gładki,
dzięki czemu bez problemu uzyskujemy równomierne i jednolite pokrycie.
Po jego użyciu twarz jest wygładzona i dobrze przygotowana na przyjęcie
kosmetyków kolorowych. Co ważne, można nałożyć go dużo (np. jak
próbujemy zmatowić nim gęsty, tłusty korektor) i na twarzy nie robi się
maska. Puder nie warzy się, nie spływa i nie ściera z twarzy. Moja twarz
po jego użyciu wyglądała znośnie przez co najmniej tych 10 godzin,
które zwykle upływają od mojego wyjścia z domu do powrotu. Nawet
opakowanie jest dosyć praktyczne i wygodne, co w przypadku pudrów
sypkich nie zdarza się często. Smutna prawda jest jednak taka, że MIYO
zapychał moją skórę i uważam, go za jednego z głównych sprawców moich
pizzowych buł. Z tego co czytam na wizażu nie jestem z resztą jedyną
osobą, która się na to skarży. Dlatego: sorry MIYO, fajny jesteś, ale
nie.
Vipera, Cashmere Veil
Puder
Vipery kupiłam już jakiś czas temu. W założeniu miał służyć do szybkich
poprawek makijażu w ciągu dnia, bo szkoda mi nosić porządniejszy
kosmetyk w torebce. Wiadomo jak to jest - czasem odłożymy torbę trochę
zbyt impulsywnie, kiedy indziej zahaczymy nią o ścianę i mazidło mamy w
proszku. I dlatego głównym kryterium była dla mnie puderniczka: miała
być solidna i jakoś się prezentować. Te warunki Vipera spełniła, chociaż
same widzicie jak obecnie prezentuje się grafika na wieczku. Ale jestem
w stanie to wybaczać, bo też faktem jest, że w mojej torbie nie miała
łatwego życia. W tej sytuacji puder usatysfakcjonowałby mnie nawet
średni - ot wystarczyłoby, żeby nie zapychał i chociaż trochę matowił. I
w tym zakresie nawet byłabym z tej Vipery zadowolona (chociaż
matowienie szałowe bynajmniej nie było - dla mnie wystarczające, ale ja
nie mam jakichś straszliwych problemów w tym zakresie. Z cerą tłustą nie
dałby rady), ale niestety ma ona pewno niewybaczalną wadę. Otóż -
niezależnie od tego czy mamy do czynienia z wersją transparentną, czy
kolorową - kosmetyk ciemnieje na twarzy. I potem idziesz i widzisz się w
lustrze z brązową obwódką wokół brody. Urocze!
W
kwestii zapychania wypowiadać się nie będę, bo takie skutki zwykle są
widoczne dopiero po dłuższym czasie stosowania, a takowe - z oczywistych
przyczyn - u mnie nie nastąpiło.
Eveline, Celebrities Beauty
Niepozorna,
na pierwszy rzut oka, firma Eveline jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.
Podoba mi się, że nie próbują na siłę robić się na firmę z wyższej
półki, niesamowicie ekskluzywną i niedostępną dla plebsu, tylko skupiają
się na robieniu dobrych kosmetyków, które cenowo są dostępne dla
większości Polek.
I ten
puder też jest dobry. Od jakiegoś czasu to moje oczko w głowie. Miałam z
nim już styczność kilka lat temu, kiedy kupiłam go dla mamy. Ale, że
ona cerę ma dwa razy ciemniejszą niż ja, nie dane nam było bliżej się
poznać. Aż do teraz. Eveline błysnął mi gdzieś w Rossmanie, kiedy
rozpaczliwie szukałam jakiegoś pudru, który W KOŃCU zmatowi skórę,
jednocześnie jej nie zapychając (czy naprawdę żądam aż tak wiele?!)
Opakowanie
jest ładne i praktyczne. Pewnie - złote wykończenia są może trochę
tandetne, ale zasadniczo puderniczka prezentuje się nie najgorzej. W
środku znajduje się drobno zmielony kosmetyk o atłasowym wykończeniu.
Produkt wygładza skórę, pochłania nadmiar sebum i doskonale przygotowuje
twarz do nałożenia kosmetyków kolorowych. Trwałość jest bardzo poprawna
- podobnie jak zdradziecki MIYO, Eveline trzyma się w niezłym stanie
przez 10-12 godzin. Nie wchodzi w zmarszczki, nie warzy się, nie spływa i
co najważniejsze - nie zapycha.
Jak dla mnie produkt na piątkę z plusem, na pewno kupię znów.
środa, 27 sierpnia 2014
Ranking 10 najlepszych współczesnych aktorów (KFR 2)
Jako, że koniec miesiąca się zbliża, czas na notkę z cyklu Kółko filmowe Redhead (od dziś oznaczane jako "KFR"). Dziś przedstawię Wam 10 moich ulubionych aktorów. Każde nazwisko opatrzone będzie krótkim opisem zawierającym informacje jakie filmy z danym aktorem są w mojej opinii najlepsze. Przy okazji robienia tego rankingu, zyskałam pomysł i materiał na 3 kolejne notki filmowe. Wybór zaledwie dziesiątki ulubionych aktorów okazał się więcej niż trudny. Gdybym założyła sobie, że ulubieńców będzie 25 pewnie byłoby równie ciężko.
W każdym razie: panie i panowie, przedstawiam wam niniejszym ranking dziesięciu najlepszych, w mojej opinii, aktorów współczesnych (kolejność alfabetyczna):
czyli aktor, który potrafi zagrać wszystko. Jego najlepszą kreacją jest zdecydowanie Jeff "The Dude" Lebowski z filmu Big Lebowski, którego po prostu uwielbiam. Dude jest ucieleśnieniem luzu, od pierwszej sceny, kiedy to wypisuje czek na 69 centów za mleko, aż do ostatniej, kiedy w celu odreagowania traumatycznych wydarzeń, proponuje grę w kręgle. Ja w ogóle lubię Bridgesa z brodą. We wszystkich najlepszych, moim zdaniem, filmach ją ma. Chociażby True Grit gdzie asystował mu Matt Damon (który zresztą też miał się znaleźć w niniejszym zestawieniu). Jest to remake produkcji z 1963 r. o takim samym tytule. W oryginale grał John Wayne. Mimo że średnio szaleję za westernami, obydwie wersje bardo mi się podobały. Warto wspomnieć także o stosunkowo nowym "R.I.P.D. Agenci z zaświatów" ("R.I.P.D."), gdzie Jeff prezentuje bardziej komediową stronę. Uwielbiam jego akcent. Ten film nie jest szczególnie odkrywczy, podobne produkcje zawsze były i będą, ale naprawdę wyjątkowo mi się podobał.
piątek, 22 sierpnia 2014
Wspominkowy Nowy Jork
Wiecie co? Marzą mi się wakacje. Od pracy, nauki, obowiązków. Ot, po prostu wyjazd gdzieś, gdzie wszystko zostanie zrobione za mnie, a ja będę jeno leżeć na leżaczku i przerzucać kolejne strony e-książki. Albo będę biegać od rana do nocy po cudownym mieście, które oczaruje mnie swoim klimatem.
Niestety, urlop mam zaplanowany dopiero na początek października, więc póki co poprawiam sobie humor przeglądaniem zdjęć z poprzednich wyjazdów. Oczywiście najbardziej lubię te z Nowego Jorku. A ponieważ posty podróżnicze i wspominkowe cieszyły się zawsze dużą popularnością (po czym wnoszę, że lubicie je oglądać) uznałam, że wrzucę. Poza tym, jak niedawno odkryłam, nie zdałam Wam relacji z tej podróży osobiście. Zrobił to Łukasz, w tym poście.
Dlatego dzisiaj nadrabiam. Przygotujcie się na duuużo zdjęć i bardzo mało tekstu. :) Przygotujcie się na pianie z zachwytu, bo uwielbiam to miasto.
wtorek, 19 sierpnia 2014
Pizza zamiast twarzy, czyli co z tą cerą?
Wiecie co? Czasem mam dosyć mojej cery. Robię dla niej dosyć sporo, a i tak ciągle mam z nią jakieś kłopoty. Nie mówię tu o zmianach chorobowych, w przypadku których należy skonsultować się z lekarzem, bo kremiki i mizianie się nic nie da. Ba, nie mówię nawet o trądziku młodzieńczym, bo i tego u mnie nie uświadczysz. Mówię o (teoretycznie) pojedynczych stanach zapalnych, które w moim przypadku przyjmują kształt bolesnych buł, które mam tygodniami i, z którymi w zasadzie nic nie da się zrobić. Może jedynie przebić igłą, ale tego się nie podejmę.
Nie zrozumcie mnie źle. Ja wiem, że ludzie miewają takie problemu z cerą, że moich kilka baboli to dla nich wymarzony stan. Ale to irytuje. Bo o ile jedna czy dwie takie buły są denerwujące i wiem, że szpecą, ale generalnie nie spędzają mi snu z powiek, o tyle osiem naraz to już poważne naruszenie mojej pewności siebie. Twarz mam całą czerwoną i opuchniętą, a każde spojrzenie w lustro powoduje irytacje. I choć dalej jestem w stanie wyjść bez makijażu na zakupy, czy spacer z psem, to już łapię się na tym, że jak z kimś rozmawiam, to tak odwracam głowę, żeby nie było widać tego "gorszego" policzka. Poza Łukaszem. Ale Łukasz to Łukasz, naczytał się komiksu "Blankets" Craiga Thompsona i teraz się cieszy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)