piątek, 31 maja 2013

Orientana: maska-krem do okolic oczu z kaskaryli


Dziś chciałam Wam pokazać jedno z moich największych odkryć ostatnich miesięcy. Jeżeli czytacie mojego bloga regularnie to wiecie, że nie jestem jakąś fanatyczką kosmetyków naturalnych. Wypróbować, owszem chętnie wypróbuję (bo ogólnie lubię nowinki kosmetyczne ;)), ale - ponieważ na szczęście niewiele rzeczy mi szkodzi - nie zwracam przesadnie uwagi na składy. Produkty naturalne służą mi równie dobrze, co zwykłe - ani lepiej, ani gorzej.
W ramach współpracy podjętej z Orientaną i drogerią Beauty Store w Bytomiu, otrzymałam do przetestowania cały pakiet kosmetyków firmy Orientana i przepadłam. Jak dotąd nigdy nie zdarzyło mi się, żeby w ramach jednej firmy znaleźć tak dobre kosmetyki różnych kategorii (do twarzy, ciała, pod oczy). Dziś kilka słów na temat kremu pod oczy z kaskaryli.


Prezentowany dziś kosmetyk to właściwie nie krem pod oczy, ale "redukująca zmarszczki maska do okolic oczu". Jak zwał tak zwał. :)
Na początku chciałam powiedzieć kilka słów na temat opakowania. Uważam, że jest prześliczne - nie wiem zupełnie co mnie tak w nim ujmuje, ale za każdym razem kiedy na nie patrzę, myślę sobie jakie jest ładne. ;) Słoiczek jest plastikowy i utrzymany w miłych dla oka odcieniach zieleni. Znajduje się na nim naklejka, na której wypisano informacje dotyczące kosmetyku (niestety tylko w języku angielskim). Opakowanie jest ogromne - zawiera aż 40 ml kremu. Myślę, że nie zdążę go wykorzystać - jego termin przydatności upływa bowiem 1 listopada 2013 roku.


Na uwagę zdecydowanie zasługuje skład produktu. Próbowałam zrobić mu zdjęcie, ale nie dało się objąć całego, więc wypiszę Wam go ręcznie:
Skład INCI: Aqua, Isopropyl Myristate (z oleju kokosowego), Seaweed Trehalose (naturalny disacharyd z alg), Plant Glycerin (z oleju kokosowego), Croton Eluteria Oil (kaskaryla), Tremella Fuciformis Extract (trzęsak), Allantoin (z żywokostu lekarskiego), EDTA.
Osobiście nie jestem w stanie stwierdzić, czy jest on w 100% naturalny, więc jeżeli ktoś z Was jest w stanie to określić, proszę o informację w komentarzu.


A kremik jest niebywale przyjemny. :) Jego kontystencja jest po prostu fantastyczna - niesamowicie kremowa, nawilżająca, bardzo bogata. Już od pierwszej chwili da się odczuć przyjemny chłód, relaksujące odprężenie i odżywienie skóry. Długofalowe działanie jest jeszcze lepsze. Akurat ostatnio miałam problem z uczuleniem oczu, w związku z czym nie mogłam nakładać na nie niemal nic. Z tego powodu moja skóra była bardzo wysuszona i szorstka. Po około tygodniu codziennego stosowania odczułam zdecydowaną poprawę, a skóra wróciła do stanu sprzed choroby. Dalsze stosowanie pozwoliło jeszcze poprawić ten efekt. Mam nadzieję, że będzie się on utrzymywał jeszcze przez jakiś czas od odstawienia produktu.
Jak zwykle mam problem z określeniem jak krem wpływa na moje zmarszczki. Niby dopiero zaczynają mi się pojawiać i powinnam widzieć to wyraźnie, ale nie widzę. W związku z tym należy stwierdzić, że nie ma efektu WOW. Ale "jakiś" wpływ na zmarszczki widzę, poprawa jest zauważalna, więc i w tej mierze produkt działa.


Podsumowując: polecam, zdecydowanie polecam! Ja na pewno wypróbuję jeszcze kilka kosmetyków Orientany, a ten krem będzie jednym z pierwszych na mojej liście podczas zakupów.

czwartek, 30 maja 2013

Rimmel Apocalips 201 - błyszczyk do ust

Ponieważ skończyłam wczoraj pisać pracę magisterską, mogę nareszcie wrócić do regularnego prowadzenia bloga. :) Mam masę recenzji do nadrobienia, więc bez przydługich wstępów przejdę do pierwszej z nich.
Pragnę jeszcze uprzedzić, że w ciągu kilku najbliższych dni zdjęcia na blogu mogą być nieco niekonwencjonalne. :) Mam nowy aparat i zamierzam trochę się z nim pobawić. Dziś w roli tła moja piękna poszewka. ;)


Dziś na tapetę weźmiemy błyszczyk, którego recenzja przetoczyła się przez większą część blogów kosmetycznych - Apocalips firmy Rimmel. Od razu powiem, że bardzo polubiłam się z tym "lakierem do ust", jednak nie używam go na codzień, ponieważ jest po prostu zbyt intensywny, by używać go w locie, bez lusterka, tak jak używam błyszczyka. Kolor, który Wam pokażę to nr 201 Solstice.


Muszę przyznać, że opakowanie przypadło mi do gustu. Podobają mi się kolory, ogólny design i ciekawy wygląd nakrętki. Wiem, że nie ma w tym niczego szczególnego, ale w mojej opinii, jest po prostu ładne. 


Konsystencja tego "lakieru do ust" kojarzy mi się ze szminkami w płynie, które kupowałam będąc w gimnazjum. Nie jest klejący, ani ciężki i dosyć lekko trzyma się na ustach. Mimo tego, po mechanicznym starciu kosmetyku, kolor utrzymuje się na ustach. Produkt daje niesamowity połysk i charakteryzuje się naprawdę dobrą pigmentacją. Z ustami nie robi w zasadzie nic - ani ich nie nawilża, ani nie wysusza. Ponieważ ostatnio dosyć często natrafiałam na produkty, po których skóra była ściągnięta - należy to uznać za plus. Apocalips ma niestety niezbyt przyjemny zapach, który na szczęście nie utrzymuje się długo.


Należałoby wspomnieć choć słowem o gąbeczce służącej do aplikowania produktu. Kształtem nie różni się od innych aplikatorów, ale jego spodnia część posiada wgłębienie (widać je z resztą na zdjęciu), w którym zbiera się błyszczyk. Dzięki temu prostemu patentowi, pędzelek nabiera większą ilość kosmetyku, co pozwala pomalować usta praktycznie jednym ruchem, unikając tym samym zakwasów spowodowanych koniecznością pięciominutowego maczania aplikatora w pojemniczku.


Sam kolor jest bardzo ładny - jak widzicie na moich ustach nie jest przesadnie widoczny, powiedziałabym, że lekko podbija ich kolor i nadaje delikatnego, jasnego połysku. Uważam, że prezentuje się nadspodziewanie dobrze, kiedy zobaczyłam go w opakowaniu sądziłam, że będzie dużo gorzej.

Podsumowując: kosmetyk ma naprawdę dobre właściwości, ale jakoś nie widzę dla niego miejsca w mojej kosmetyczce. Jest zbyt dobrze napigmentowany, żeby używać go jako błyszczyka, który możemy nałożyć bez patrzenia w lusterko, oraz zbyt mało trwały, żeby używać go zamiast szminki. Gdyby był bardziej błyszczykowaty, kupiłabym pewnie jeszcze kilka kolorów. :)

niedziela, 26 maja 2013

Zapowiedź: LE Essence: Ticket to paradise i Girls on tour


Ponieważ zamierzam jutro oddać do sprawdzenia połowę pracy magisterskiej, czasu mam niewiele. W związku z tym pokażę dziś na szybko dwie limitowane edycje Essence, które wiszą na ich stronie już od jakiegoś czasu, a których jak dotąd nie zdążyłam pokazać. Są to Ticket to paradise i Girls on tour.


Ticket to paradise z daleka wygląda świetnie, ale po bliższym przyjrzeniu stwierdzam, że skuszę się chyba tylko na błyszczyki i może któryś lakier. 


Girls on tour jest chyba (o ile to możliwe ;)) jeszcze słabsza. Póki co podobają mi sie tylko lakiery, a i bez nich się obejdę. Z tego co słyszałam, ta limitka będzie dostępna tylko w Niemczech. Może to i lepiej?

Sama nie wiem co stało się z Essence, ale od dłuższego czasu limitki nie robią na mnie wrażenia. Są jakieś takie ubogie i odtwórcze. Zawsze brałam te kosmetyki choćby ze względu na piękne, spójne tematycznie opakowania - teraz w ten sposób nie skusiłoby mnie chyba nic. Szkoda, bo lubiłam zabawę w kolekcjonowanie limitowanych edycji Essence. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat?



sobota, 25 maja 2013

Włosy miesiąca i porównanie rocznego przyrostu

Ponieważ ledwie dwa dni temu nabyłam nożyczki fryzjerskie i namówiłam Węża do podcięcia mi włosów, postanowiłam dziś pochwalić się postępami w dążeniu do idealnej fryzury. Mam dwa zdjęcia:


To jest z dzisiaj, tak wyglądają dzisiaj moje włosy. Jestem nimi zachwycona, bo końcówki wreszcie są świeże i zdrowe, niemal równe, a całe włosy wyglądają na troche gęstrze. Co ważniejsze, mimo obcięcia dosyć sporej ilości, bo aż 8 cm mokrych włosów, wcale nie straciłam przesadnie na długości. W codziennym życiu w ogóle nie odczuwam różnicy (może poza dużo mniejszym plątaniem, teraz czesanie to dla mnie przyjemność ;)), widzę ją jedynie w lustrze. Ale i tak mi się podoba! Moje włosy wygladają teraz dokładnie tak jak chcę! :)


A tutaj małe porównanie z ostatniego roku. Starałam się wkleić zdjęcia tak, by pozwoliły ocenić rzeczywisty przyrost. Myślę, że wyszło mi nieźle, jedynie włosy z marca powinny być nieco dłuższe. ;)

Jak tam Wasze włosy? Czego jeszcze brakuje do upragnionej fryzury? :)

piątek, 24 maja 2013

Zakupy zza oceanu i słowo wytłumaczenia

Nim przejdę do sedna notki chciałam serdecznie przeprosić Was za swoją niemal miesięczną nieobecność, której nie poprzedziło żadne słowo wytłumaczenia. Powodów jest kilka: z jednej strony potrzebowałam chwili odpoczynku od bloga - było nie było prowadzę go bez przerwy od prawie dwóch lat. Z drugiej - nie dałam rady czasowo - najpierw były przygotowania do ślubu, później podróż poślubna, a obecnie całkowicie pochłonęło mnie pisanie pracy magisterskiej. Jestem co prawda już w połowie, ale i tak przez najbliższy tydzień, blog może jeszcze nie być aktualizowany każdego dnia. Tym niemniej informuję, że wróciłam i póki co nigdzie się nie wybieram. :)
Chciałam też powiedzieć, że kupiłam w końcu nieco lepszy aparat, więc za jakiś czas (kiedy napiszę pracę, przeczytam instrukcję obsługi i nauczę się obsługiwać tryb ręczny ;)) jakość zdjęć powinna się poprawić. :)

Wczoraj mój osobisty Wąż zrelacjonował dla Was naszą podróż do kraju kwitnącego hamburgera (co ciekawe na całym Manhattanie widzieliśmy tylko jednego McDonald'sa i dwie restauracje Burger King). Dziś ja dorzucę swoje trzy kosmetyczne grosze i pokażę Wam co związanego z tematyką bloga udało mi się nabyć.
Początkowo myślałam, że przyjadę ze stosem Urban Decay, NARS, Too Faced i innych rzeczy u nas niedostępnych, ale ostatecznie udało mi się zachować rozsądek i kupiłam tylko to, co mam szansę zużyć.


Zaczęło się od tego, że zapomniałam z domu eyelinera. Czym prędzej pobiegłam do Maca celem nabycia eyelinera "i niczego więcej". Nie jestem zdziwiona, że się nie udało, bo ceny były naprawdę niezłe. Za wszystkie powyższe zakupy zapłaciłam około 110 dolarów, czyli cirka 350 zł. Myślę, że w Polsce wyszłoby co najmniej ze 150 zł więcej.


Zrealizowałam też w końcu swoje marzenie związane z posiadaniem paletki UD Naked. Wahałam się mocno między prezentowaną tutaj pierwszą odsłoną, Naked 2. Ostatecznie wzięłam tę, bo kolory były mi jakoś bliższe. Paletka sprzedawana jest z próbką bazy, więc i ją będę miała okazję wypróbować. 



Ostatniego dnia nabyłam jeszcze prasowany puder Clinique (to mój pierwszy kosmetyk tej firmy;)) i błyszczyk Lancome. Moja Juicy Tube jest już na wykończeniu, a ponieważ bardzo polubiłam jej formułę, postanowiłam spróbować czegoś innego. Uwielbiam aplikator tego błyszczyka, maluje się nim superwygodnie!



I to chyba wszystko. :) Jeżeli znajdę coś, o czym zapomniałam pokażę Wam przy najbliższej okazji. 
A co działo się u Was przez ostatni miesiąc? :)


czwartek, 23 maja 2013

Relacja z podróży poślubnej :)

Obiekt w tle jest tak znany, że nie potrafię wymyślić żadnego podpisu.

Witamy po długiej przerwie! Tu Luby Redhead (obecnie zamiennie zwany też Małżem lub Wężem). Jako, że moja szanowna druga połowa po powrocie z podróży poślubnej musiała od razu wziąć się za pisanie pracy magisterskiej, to mi przypadł zaszczyt sprokurowania relacji z wyprawy za ocean do niewielkiego portu handlowego w zbuntowanej brytyjskiej kolonii. Być może ktoś z Was słyszał nazwę "Nowy Amsterdam"? 
Dla tych, którzy mogą nie kojarzyć owej miejscowości, małe przypomnienie: wyspa, kupiona od Indian za kolorowe paciorki i pęczek pietruszki stała się własnością Holendrów, którzy zapewne zasiali by na niej tulipany oraz konopie indyjskie i zadeptali ją drewnianymi chodakami, gdyby nie kilku podpitych brytyjskich kiboli, którzy skutecznie wystraszyli niderlandzkich osadników. Niestety dla wyspiarskiego imperium, parunastu rolników postanowiło zastrajkować z powodu wysokich cen herbaty i przegonić precz uzurpatorów odzianych w czerwień (zapewne fanów Manchesteru). Po wygonieniu niemile widzianych dżentelmenów za ocean, nowo powstały naród ściągnął do miasta pół Europy: Irlandczyków, bo za kufel piwa potrafili pracować osiemnaście godzin, Włochów, którzy żywili wszystkich robotników, Żydów, bo ktoś musiał wyliczyć reszcie mieszkańców pensje  i nakręcić o tym wszystkim filmy, Francuzów, by postawili jakiś gustowny pomnik oraz Polaków, bo nikt inny nie chciał kłaść azbestu na dachach.

To, czego nie udało się uchwycić na zdjęciu Times Square: wszechobecny hałas, tłok, osiemdziesiąt żół†ych taksówek na metr kwadratowy i dziesiątki osób poprzebierane za bohaterów komiksów, postacie z Toy Story i wielkie pączki

To tyle skróconej historii Nowego Jorku. Przejdźmy do konkretów. Dla urozmaicenia opowieści, poprzetykałem ją co ciekawszymi zdjęciami. Napstrykaliśmy ich blisko dwa tysiące, ale nawet nam nie chciało się ich tyle oglądać, więc nie będziemy Was zamęczać całym albumem. 

Jeśli ktoś miałby pytania związane z samą biurakratyczną częścią wyjazdu, odsyłam do tej notki, wyjaśniającej krok po kroku, w jaki sposób przekonać ambasadora i oficera imigracyjnego, że nie jest się ani terrorystą ani nielegalnym robotnikiem.

Oni też mają swój Pałac Kultury.

Do Stanów udało nam się dotrzeć mimo perturbacji związanych z awarią Dreamlinerów - LOT jako tako stanął na wysokości zadania i wynajął znane i lubiane Boeingi 767, by dostarczyć nas do Nowego Jorku i przy okazji, gdy już zobaczyliśmy większość atrakcji, nawet się po nas wrócił i odstawił do Polski. Dziewięć godzin lotu w jedną stronę dłużyło się niemiłosiernie, serwowane posiłki były średniej jakości, ale na szczęście wino wliczone było w cenę biletu, więc podróż udało się jakoś przetrwać.

Dziwaczność... pardon, nietuzinkowość Flat Iron Building zawsze mnie zadziwia.

Ważna uwaga dla podróżujących - słynne żółte taksówki oraz prywatne firmy przewozowe (z nalepką na szybie i widocznym zezwoleniem miejskim kierowcy) mają prawny obowiązek zawieźć pasażera jadącego z lotniska JFK (i vice versa) pod dowolny adres w granicach miasta za 45 dolców (plus opłaty mostowe i napiwek, łącznie mniej więcej 55$) ale pierwsze, co zobaczycie po wyjściu z terminalu to masa różnokolorowych naganiaczy, wciskających wam kurs za stówę lub więcej. Dlatego od razu najlepiej szukać postoju oficjalnych taksówek nowojorskich, podejść na stanowisko dla autobusów, gdzie znaleźć możecie Airport Shuttle, lub, jeśli ktoś ma mało bagażu, skorzystać z tak zwanego Air Train, czyli pociągu wiozącego pasażerów z JFK na dogodną linię metra. Jakikolwiek środek transportu wybierzecie, podróż na Manhattan zajmie wam około godziny.

Amerykanie nie bawią się w martyrologię i zamiast robić z Ground Zero jedną wielką mogiłę, stawiają tam po prostu jeszcze większy, jeszcze ładniejszy budynek...

... a w miejsce zniszczonych wież stawiają piękne, gigantyczne fontanny i park, w którym każdy może na chwilę przysiąść. Pochwalam takie podejście.

W mieście spędziliśmy w sumie jedenaście dni. To wystarczająco dużo czasu, by zobaczyć najważniejsze atrakcje bez biegania z wywieszonym językiem z jednego końca miasta na drugi, spokojnie zrobić sobie codziennie przerwę w Central Parku, wypić kawę i zjeść porządny obiad. Oczywiście mówimy w tym wypadku o samym Manhattanie - aby zobaczyć cały Nowy Jork, potrzebaby około miesiąca (i w przypadku zwiedzania północnych części Bronxu - paralizatora). Niemniej jednak, w pozostałych dzielnicach amatorzy wrażeń rodem z niezliczonych filmów i seriali nie znajdą zbyt wiele ciekawostek. Jedynie pasjonaci architektury mieliby się czym zachwycać, bo warto wspomnieć, że każda z pięciu części miasta diametralnie różni się od siebie architekturą - dla przykładu Queens to jedno wielkie skupisko wąziutkich jednopiętrowych domków, a Brooklyn to pokryte sajdingiem kamieniczki. Sam Manhattan jednak oddaje niepowtarzalny klimat miasta, którym zdążyliśmy się przez te prawie dwa tygodnie zachwycić.

To zdjęcie ze szczytu Empire State Building zostało wybrane głównie ze względu na to, że huragan szalejący na 86 piętrze nie zdążył jeszcze popsuć nam zbytnio fryzur.

Naszą bazą wypadową stał się Bowery House, przyjemny hostel który nie liczył sobie zbyt zatrważających sum za bardzo dobrą lokalizację. Dobra wiadomość dla wszystkich planujących wyjazd - najdroższy jest bilet (z oczywistych względów) oraz nocleg (gdyż większość Nowojorczyków gnieździ  się w dwudziestometrowych klitach, centymetr gruntu jest absurdalnie drogi i nawet menadżerowie średniego szczebla z powodu horrendalnych kosztów mieszkaniowych wynieśli się poza Manhattan - na Long Island, czy, Boże uchowaj, do New Jersey).

Grand Central z gwiaździstym sztandarem w tle, gdyby ktoś miał wątpliwości, gdzie zrobiono fotkę 


Choć największy z oferowanych przez hostel pokoi (który zresztą wynajęliśmy) był kwadratem 2x2 metry, zbytnio nam to nie przeszkadzało - łóżko było duże (zajmowało w końcu praktycznie całą powierzchnię lokum) i wygodne, a poza tym i tak wychodziliśmy z niego rano, a wracaliśmy dopiero wieczorem, często przesiadując jeszcze przynajmniej godzinkę na przeuroczym dachu (uwiecznionym na jednym ze zdjęć). Najważniejsze było dla nas umiejscowienie, a było ono wręcz genialne - pomiędzy China Town a Little Italy, blisko dwóch nitek metra, w spokojnym, przeuroczym sąsiedztwie. Nawet sami mieszkańcy miasta, pytając nas, gdzie nocujemy, wielce zachwalali całą okolicę Bowery, stąd też wszystkim chętnym na wyjazd z czystym sumieniem możemy polecić hotele i hostele znajdujące się w okolicach Małych Włoch oraz trzech rejonów "Village" - East, West i Greenwich.

Marsz z Brooklynu na Manhattan po moście o oczywistej nazwie. Wiało niemiłosiernie, za to widoki niepowtarzalne.

Kolejna podpowiedź dla przyszłych turystów - gdy już znajdziecie odpowiedni nocleg (rezerwujcie wcześniej i jedźcie poza sezonem, który trwa mniej więcej od czerwca do września), od razu zamówcie w sieci tak zwany CityPass - to genialne rozwiązanie w postaci małej książeczki z biletami wstępu do 6 najważniejszych miejscówek w mieście. Wystarczy wydrukować sobie potwierdzenie opłaty i wymienić je w pierwszym odwiedzanym przez nas przybytku na rzeczony CityPass, by wejść na Empire State, Rockefeller Center lub statek pływający wokół wyspy omijając kolejki po bilety i oszczędzajc sporo pieniędzy.

Tak naprawdę wszystko, co się da, wypada zarezerwować wcześniej - bilety na Broadway, autobus czy pociąg wiozący poza miasto etc. Kolejki do wszystkich atrakcji są absurdalne, a ceny bezpośrednio przy kasie też nie czarują promocjami.

Rockefeller Center to dowód na dwie rzeczy: amerykanie kochają swoich miliarderów i nie znają słowa "minimalizm"

Co opłaca się wziąć ze sobą do Stanów? Co ciekawe, naprawdę nie warto pakować walizek po brzegi, gdyż, jak już wspomniałem, najdroższy jest przelot i hotel, zaś żywność czy napoje, jeśli nie mamy żadnych żywieniowych fanaberii i nie zamierzamy stołować się w restauracjach z gwiazdkami Michelina, są naprawdę zaskakująco tanie. Za ogromnego, przepysznego burgera z górą frytek i zieleniną (wierzcie mi, nawet najbardziej wygłodniały kulturysta się tym naje) zapłacicie w większości barów około 10 dolców, za pyszne makarony we włoskiej knajpce mniej więcej 12, woda w każdej restauracji jest podawana za darmo, natomiast reszta napojów (w tym piwo) to przedział cenowy między 2-6$. Do tego praktycznie przy każdej stacji metra i w najbardziej ruchliwych miejscach miasta jest masa budek z porządnymi przekąskami, których cena nie przekracza 5 dolarów. Osobiście mogę polecić klasycznego hot-doga za circa dwa dolce - smaczny, sycący i taniuśki. Budki takowe są w 100% bezpieczne - każda ma nalepkę z licencją wydawaną przez miasto i musi spełniać surowe wymogi sanitarne, więc nawet osoby o delikatnym ukladzie trawiennym nie mają szans się czymkolwiek zatruć.

Dlatego też nie ładujcie do toreb kilograma chińskich zupek z Radomia - szkoda marnować miejsce w żołądku, kiedy dosłownie na każdym rogu znajdziecie restauracje oferujące wszystkie możliwe potrawy świata w przyzwoitych cenach.

Manhattański skyline widziany z Central Parku to jednen z najpiękniejszych widoków na ziemi 

Ale widok z dachu naszego lokum na spokojniejszą część wyspy też jest niczego sobie... 

...zwłaszcza w nocy.

Podobnie ma się sprawa z ubraniami - spokojnie możecie pozostawić bagaż w połowie pusty, gdyż zarówno ciuchy wszelakie, jak i obuwie, da się dorwać w cenach atrakcyjnych nawet dla ludzi, którzy przeliczają każdego dolara na złotówki (co jest, dodam na marginesie, działaniem kompletnie  pozbawionym sensu). Nowe Levisy? 60-70$. Nowiutkie Najki? 100$. Ma szanowna małżonka dorwała nawet Jimmy Choo za 120$, a to dzięki amerykańskim lumpeksom, które wręcz miażdżą dobrobytem - ubrania i buty sygnowane dowolnym znanym nazwiskiem, jakie przyjdzie wam do głowy, są tam czasem w niewiarygodnie niskich cenach - wystarczy tylko dobrze poszukać. Po raz kolejny mogę polecić okolice "The Village" - second handów jest tam zatrzęsienie i nawet ci najmocniejsi zawodnicy, którzy o 4 rano czatują na nowe dostawy odzienia z drugiej ręki i wysyłają resztę rodziny, by obskoczyła pozostałe lumpeksy w mieście, nie będą mieli czasu na zobaczenie całego asortymentu oferowanego przez amerykańskie sklepy zwane często "Second Chance".

Widok z Brooklynu. Wolę nie sprawdzać cen mieszkań z oknami na Manhattan.

Zapewne też większość odbiorców niniejszego bloga  (jakieś 100%) zabrałaby ze sobą kuferek wszelakich kosmetyków. Proszę bardzo, ale miejcie na uwadze, by zostawić w nim trochę miejsca na kolorowe suweniry. Salony MACa znajdziecie co kilkanaście przecznic. Co więcej, nie dość że ich asortyment jest bogatszy niż to, co możecie zobaczyć w Polsce, ceny są na tyle kuszące (przedział 20-30$), że sam z ochotą bym sie tym całym tałatajstwem zaczął malować.

Na dodatek w pierwszej lepszej Sephorze natraficie na  bogato wyposażone półki The Balm, Urban Decay czy Nars. Po ile? Ujmę to tak: to, co uważacie za za niezłą okazję na Allegro, po wizycie w amerykańskiej drogerii wyda wam się oszustwem porównywalnym z piramidą finansową.

Z dachu Rockefellera ogląda się wyspę przyjemniej, z jednego, prostego względu - wiatr nie urywa głowy

Te osoby, które wybierają się do NY z partnerem płci męskiej, mogą mieć dla niego dwie wiadomości - dobrą i złą, rzecz jasna. Zacznijmy od złej: najnowsze telefony są w dobrej cenie tylko z umową z amerykańskim operatorem. Nawet, jeśli znajdzie się jakiś przyzwoity smarfon bez podpisywania cyrografu na rok ze zdjętym simlockiem, istnieje jeszcze jeden problem - regionalizacja sprzętu. Oznacza to w skrócie, że telefon zakupiony w Stanach może odmówić współpracy w Europie, jeśli nie podłubie się w jego systemie (co przy okazji oznacza natychmiastową utratę gwarancji). Dlatego wasi partnerzy mogą sobie odpuścić odkładanie kasy na nowego ajfona.

Regionalizacja oznacza też, że nie zakupicie sobie nowości na DVD/Blue-Ray, nowej konsoli do gier (ani samych gier) oraz paru innych pomniejszych duperelków.

Schody p.poż. są dosłownie wszędzie.

Na szczęście jest też ta dobra wiadomość - mężczyźni mogą odłożyć nieco gotówki na inny, nieobjęty durną blokadą regionalną gadżet elektroniczny. Aparaty fotograficzne, laptopy, podzespoły do komputera, masażery pleców i elektryczne szczoteczki do zębów da się dorwać taniej niż u nas, a od ilości sprzętu w co większych sklepach mózg się lasuje.

Warto wziąć ze sobą trochę więcej oszczędności także na literaturę i komiksy, jeżeli należycie do tej niewielkiej grupy osób, które czytają więcej niż statystyczny Polak (ćwierć książki rocznie!!!) i znacie język angielski w stopniu pozwalającym na bezproblemowy kontakt z językiem pisanym. Amerykańskie księgarnie podażają za wszechobecnym trendem gigantyzmu i nadmiaru przyjemności, przez co bibliofil może się przewrócić po wejściu do jakiegoś Barnes&Noble. A jeśli nie znajdziecie książki, której szukacie możecie złożyć na nią zamówienie w drukarni przynależącej do danego przybytku - kosztuje tyle samo, wydrukują ją wam w ciągu doby. Genialny w swej prostocie patent.

Wyjście z Central Parku na Piątą Aleję. "Przytłaczające" to chyba najbardziej obrazowe słowo w tym wypadku.

Brooklyn natomiast wydaje się oazą spokoju.

Przemieszczanie się po tak wielkim mieście z początku może wydawać się deprymujące. Owszem, przez pierwsze dwa dni ogarnięcie metra może nastręczać pewnych trudności, gdyż na jednym "kolorze" linii jeżdżą po trzy różnie numerowane lub literowane pociągi i nie zawsze zatrzymują się one na tych samych stacjach. Ale po zapamiętaniu, która nitka dokąd prowadzi i w którym miejscu się rozgałęzia (z pomocą zawsze przychodzi nieodzowny plan całej sieci połączeń), nie ma żadnego problemu, by śmigać podziemną koleją w dowolne miejsce wyspy i poza nią niczym rodowity Nowojorczyk. 

Do tego transport ten jest wręcz kuriozalnie tani - na bramkach wejściowych wystarczy przesunąć tak zwany MetroCard (kupowany i uzupełniany o wybraną przez nas kwotę w automatach na każdej stacji), z której zostanie pobrane 2,50$ i jeździć do woli - nim nie wyjdziemy za bramki, możemy poruszać się za tę kwotę każdą linią, w każdym kierunku, o każdej porze dnia i nocy.

Co zrobić ze starymi torami kolejki transportowej, umieszczonymi na wysokości trzeciego piętra? Rozebrać i sprzedać na złom? Zrobić tam bazar? Zamknąć i poczekać, aż same się rozsypią? Nie, wystarczy posadzić tam drzewa i kwiaty, by przekształcić podupadającą dzielnicę magazynów w najmodniejsze miejsce w mieście.

Poruszanie się piechotą także nie jest większym problemem, gdy już się wie, że Aleje przecinają wyspę   wzdłuż (północ-południe), ulice od nich odchodzące wszeż (wschód-zachód) a 5th Avenue dzieli Manhattan mniej więcej na pół. No i należy zawsze, ale to zawsze pamiętać, że "block" to nie jest żaden blok ani budynek (choć od wieków taką wersję wciskają nam filmowi tłumacze), tylko przecznica, czyli odległość od jednej prostopadłej ulicy do drugiej.

Mała ciekawostka - turystę w Nowym Jorku nałatwiej poznać po tym, że czeka na przejściu na zielone światło (czy też raczej w wypadku tego miasta na "białego ludzika"). Jako, że większość ulic jest jednokierunkowa i na tyle szeroka, że świetnie widać, czy czasem w waszym kierunku nie zbliża się żółta taksówka, furgonetka FedExu lub półciężarówka (trzy najczęściej spotykane na ulicach NY auta), żaden Nowojorczyk nie stoi jak słup soli na chodniku, tylko śmiga między jedną falą aut a drugą. W ramach rewanżu, kierowcy, stojący w wiecznych korkach, zatrzymują się na środku pasów dla pieszych. O dziwo nikt nikogo nie rozjeżdża, policja nie interweniuje a stłuczek nie zauważyliśmy i całe to chaotyczne bieganie po ulicach sprawia wrażenie niewiarygodnie bezpiecznego.

 Central Park jest naprawdę jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie...


... nawet, gdy trzeba godzinę siedzieć pod mostem z powodu gwałtownej ulewy... 

... można tam chodzić codziennie... 

... za każdym razem trafić w inne miejsce... 

...i zastanawiać się, kiedy Amerykanie znajdują czas na pracę, bo przez 7 dni w tygodniu, od godziny 8 do 18 w Parku siedzą tłumy.

Najważniejsze miejsce w mieście? Central Park. Jeśli nie macie większego ciśnienia na obejrzenie wszystkiego od razu, zatrzymanie się tam pomiędzy jedną atrakcją a drugą, konsumpcja drugiego śniadania czy godzinka poświęcona na lekturę w jakimś zacisznym zakątku mogą być dla Was jedną z większych atrakcji. Serio - codzienny odpoczynek na ławeczce  w różnych cześciach parku i wizyta w miejscowym ZOO to jedne z najprzyjemniejszych wspomnień przywiezionych przez nas z Nowego Jorku.

W "Nocy w Muzeum" hol wyglądał zdecydowanie inaczej. I było tam znacznie więcej Theodora Roosvelta. 

Śniadania nie spożywaliśmy.

Jeśli miałbym przytoczyć jeszcze jedno wspaniałe wspomnienie z podróży, byłby to na pewno spektakl na Broadwayu. My akurat wybraliśmy się na doskonałe Wicked (gdyby ktoś nie ogarniał tematu musicali, to w wielkim skrócie "Czarnoksiężnik z krainy Oz" opowiedziany z perspektywy "Złej" Wiedźmy z Zachodu), które sprawiło, że przez bite dwie i pół godziny siedziałem ze szczęką w okolicach wykładziny podłogowej. Takiego rozmachu, dekoracji i oprawy muzycznej nie widzieliście w żadnym innym zakątku świata, gwarantuję. Dzielnica teatrów to punkt obowiązkowy każdej wycieczki do Nowego Jorku i nikt, choćby był największym malkontentem i ociekającym testosteronem samcem, nie może ominąć Broadwayu. Bo coś takiego trzeba zobaczyć.

 Można nie być na szczycie Empire State, można olać Piątą Aleję, można nawet nie zjeść porządnego burgera. Ale być w NY i nie pójść na porządny spektakl na Broadwayu? 

Zaskakując,e ale wbrew wszystkim plotkom, w Stanach można napić się piwa, które jest smaczne nawet dla polskiego podniebienia. 

Lwy Morskie z Central Park ZOO kochają obiektyw aparatu

Dla mnie te schody to nic szczególnego, ale spora część damskiej populacji chciałaby po nich stąpać w nowych Blahnikach.

Uwagi końcowe? Z pewnością możemy nazwać to podróżą życia. I jeśli kiedykolwiek uda nam się ponownie uzbierać fundusze na wyjazd, pojedziemy tam ponownie. Bo choć Paryż jest piękny a Londyn zachwyca, to Nowy Jork stał się obecnie naszym ulubionym miastem na świecie. I przekonał nas do siebie nie tylko niesamowitą mieszanką kulturową i architektoniczną, ale też samym podejściem mieszkańców, którzy nie są sztucznie i nadęcie mili, ale autentycznie ciekawi, skąd jesteśmy, co już zobaczyliśmy i uradowani, że naprawdę nam się u nich podoba. I, co warto nadmienić, nie czuliśmy się tam jak obywatele trzeciej kategorii - jako Polacy byliśmy traktowani przyjaźnie i z uśmiechem, a nie jak chołota przyjeżdżająca zabierać tubylcom pracę. Za co obywatelom Wielkiego Jabłka jesteśmy bardzo wdzięczni.

Tutaj, w Katz's Deli, Harry poznał Sally. Po jednym posiłku złożonym z kilograma szpondru, góry frytek i słoika ogórków mieli dość randkowania.


A na koniec mały bonus - ktoś zna tego pana, którego napotkaliśmy w jednej z odwiedzonych knajpek? :)

Have you met Ted?


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...