piątek, 19 lipca 2013

Ranking moich ulubionych filmów - część 1: komedie i dramaty

Wiecie co? Uwielbiam rankingi. Dziś opowiem Wam o moich ulubionych filmach. Notkę podzieliłam na kategorie, żeby było przejrzyściej. Kolejność nie ma większego znaczenia. W każdym przypadku trudno było mi się zamknąć w pięciu tytułach - nie wykluczone, że gdybym zrobiła tę listę za pięć minut, niektóre pozycje mogłyby być inne. :)
Krótkie komentarze od Lubego - kursywą.
Zapraszamy do czytania:

Komedie: (kocham komedie!!)



Clerks II 
- czyli komedia pełna baaardzo specyficznego humoru, który trafia do mnie w 100%. Uwielbiam wszystkie filmy tego reżysera, ale w Clerksach są wszystkie moje ulubione postacie, a akcja dzieje się w fast foodzie, którego skoro już nie jem, to niech sobie chociaż popatrzę. Do tego film ten leciał bezustannie w moim pierwszym studenckim mieszkaniu. :) Co tu dużo mówić: Clerks rządzi!

Już za rok, zgodnie z tradycją po dziesięciu latach od poprzedniej cześci - Clerks 3. Ciężko będzie dorównać pierwowzorom, ale wierzę w talent Kavina Smitha.









czwartek, 18 lipca 2013

Relacja z Kina Kobiet w Katowicach ;)

Znacie Kino Kobiet w Heliosie? Ja wczoraj wybrałam się na tę imprezę po raz pierwszy i - ponieważ bardzo mi się podobało - postanowiłam pokazać Wam jak bawiłyśmy się w Katowicach. :)
W skrócie: impreza ma na celu umożliwienie nam spędzenia czasu w babskim gronie. Zamieszanie zaczęło się na godzinę przed planowaną projekcją filmu. W hallu kina rozmieszczone były przeróżne stoiska zapewniające typowo babskie atrakcje. Stoiska zobaczycie poniżej. O 18:30 zostałyśmy wpuszczone do sali kinowej, gdzie odbywała się projekcja filmu. Jeżeli sądzicie, że był to koniec atrakcji - nic bardziej mylnego. Najlepsza zabawa zaczyna się właśnie tutaj. :) Na początku tańczyłyśmy w rytm znanych przebojów, później przyszła pora na konkursy, w których można było wygrać nagrody ufundowane przez firmy, których stoiska widziałyśmy w hallu. ;) Atmosfera była bardzo sympatyczna, panie - zadowolone i rozchichotane. :) Byliśmy w największej sali kinowej i praktycznie wszystkie miejsca były zajęte. Przekrój wiekowy? Szesnaście do co najmniej siedemdziesięciu pięciu lat. Zdecydowanie polecam! My na pewno przyjedziemy za miesiąc, mam nadzieję, że nieco większą grupą. :) Zobaczcie kilka zdjęć: 

środa, 17 lipca 2013

LE Essence - New in Town

Dziś szybka zapowiedź nowej limitki Essence.


Szminki ciekawe, ale mam już milion podobnych. Płynne eyelinery interesujące, podobnie jak srebrny lakier i cień. Reszta raczej mnie nie interesuje.

A Wam coś przypadło do gustu?


wtorek, 16 lipca 2013

Nie róbcie hybryd, dziewczęta, nie róbcie, do jasnej cholery! ;)

Tytuł nawiązuje oczywiście do wiersza Gałczyńskiego, więc potraktujcie go z przymrużeniem oka, a   nie jako nawoływanie szaleńca. Fakt jednak pozostaje faktem i możecie być pewni, że każdej nieco bliższej koleżance zastanawiającej się nad hybrydami, której nie razi odpowiedź prosta, a dosadna powiedziałabym dokładnie to, co w nim widzicie.
Z resztą jak chcecie to róbcie. Ale wiedzcie - i nie dajcie się zwieść zapewnieniom pani manikiurzystki - że manikiur hybrydowy nie jest cudownym sposobem na piękne paznokcie zupełnie bez uszczerbku. Bo płytkę "matowi się" (a więc osłabia, uszkadza, po prostu piłuje) pilnikiem, a na to lecą dwie warstwy specjalnych lakierów. Wytrzymuje taki wynalazek co najmniej dwa tygodnie, a jak chcemy zdjąć, to należy przytrzymać zmywacz z acetonem. Osobiście hybrydy miałam nałożone dwa razy, łącznie wyszło tego z półtorej miesiąca, za drugim razem miałam duży odrost, ale dało się to zamalować i w sumie żałuję, że nie zostawiłam ich żeby odrosły. Po pierwsze dlatego, że pani zainkasowała za zmycie 15 zł (co miało być usługą darmową). Po drugie zaś dlatego, że przynajmniej nie widziałabym tego, co jest pod lakierem i dziś nie dokonałabym poniższego odkrycia (widok jest nieprzyjemny, żeby nie było, że nie ostrzegałam):



O ciężarze sadełka, cz. II - ćwiczenia

Było już o diecie, więc dziś kilka słów o sporcie, treningach i tym podobnych. 
Zacznę od tego, że sport zawsze w miarę lubiłam, ale jedynie wybiórczo. :) Bez końca mogłabym pływać, jeździć na nartach, rowerze, czy rolkach, grać w siatkówkę bądź chodzić po górach. W miarę pasowała mi też gimnastyka i piłka ręczna. Z drugiej strony zawsze szczerą nienawiścią darzyłam lekkoatletykę jako całość, oraz koszykówkę i dlatego w podstawówce jedyną oceną, która odstawała na moim świadectwie od reszty, była właśnie nota z wuefu. Nigdy jakoś przesadnie się tym nie przejmowałam, ale kiedy po raz kolejny otrzymywałam 2 punkty na 6 możliwych (tak, mieliśmy właśnie taki system ;P), ponieważ mimo najszczerszych chęci nie dałam rady rzucić palantówką odległości wymaganej na 3, 4 bądź 5 punktów, moje uczucia do tego przedmiotu znacznie się ochłodziły. Do dziś nie rozumiem jaki jest sens ma wymaganie od każdego dziecka określonych odległości, prędkości, etc. Przecież każdy ma inne zdolności. Uważam, że w podstawówce powinno nauczyć się uczniów, że sport to zdrowie i przyjemność, że można uprawiać go w najróżniejszych formach i należy szukać tej, która odpowiada nam najbardziej. Dodam jeszcze, że po ukończeniu podstawówki do samego końca swojej edukacji na różnych szczeblach, z WF miałam piątkę, więc najwyraźniej nie byłam aż taką łamagą. :)


Około pięciu lat temu zaczęły pobolewać mnie kolana. Początkowo od czasu do czasu, później niemal ciągle. Zgłosiłam się do lekarza, ten z poprawną diagnozą wysłał mnie do rehabilitanta i to był strzał w dziesiątkę! Jeżeli macie jakieś problemy ortopedyczne, klinika, w której się leczyłam jest naprawdę godna polecenia z kilku powodów. Po pierwsze, pracującym tam osobom naprawdę zależy (czasem mam wrażenie, że bardziej, niż mnie ;)). Po drugie, wszystkie proponowane przez nich ćwiczenia, można wykonać w domu, ponieważ nie wymagają posiadania specjalistycznego sprzętu. Przez niemal dwa lata ćwiczeń zakupiłam tylko piłkę i kółko do pilatesu. Po trzecie, mój rehabilitant oprócz zaprezentowania mi ćwiczeń, które mają pomóc konkretnie na mój problem, nauczył mnie jak wykonywać inne aktywności, by mi nie szkodziły. Mimo tego istnieje sporo ćwiczeń, których wykonywać nie mogę. Należy do nich niestety bieganie, co bardzo mnie boli, bo jest to chyba sport, który najłatwiej zacząć uprawiać, bez wydawania pieniędzy na specjalistyczny sprzęt, czy karnet (oczywiście początkowo). A poza tym biegacze mają takie ładne sylwetki! Ich mięśnie są długie, a oni - po prost zgrabni.


Jak zwykle potężnie odeszłam od tematu, ale już tak niestety mam - nie robię niczego bez starannego nakreślenia tła. :) Przez ostatni rok siedziałam w domu i się uczyłam, z domu wychodziłam rzadko, bo miałam co robić. Wcześniej, ćwiczeniami "naprawiłam" sobie kolana na tyle, że zrezygnowałam z codziennych treningów, więc nie robiłam praktycznie nic. 1 czerwca zaczęłam ćwiczyć z Ewą Chodakowską. Jako kompletny flaczek zaczęłam od Skalpela. Ćwiczę trzy dni, robię dzień przerwy i znów trzy dni. Na dzień dzisiejszy jestem po około 30 treningach i zaczęty program nieco mnie już nudzi. Kusi mnie Turbo Spalanie, ale obawiam się, że póki co mogłabym nie wytrzymać tego kondycyjnie, a takie porażki strasznie mnie demotywują. Zacznę go chyba 1 sierpnia. Efekty Skalpela zobaczyłam bardzo szybko. Ponieważ zawsze miałam dobrze wyćwiczony brzuch (moje mordercze serie brzuszków zarzuciłam 1 października 2012, ponieważ potwornie bolał mnie od nich kręgosłup; robiłam ich 360 na dzień), pierwsze efekty zobaczyłam właśnie na nim i to już po około 5 treningach. Dziś, mimo że mam jeszcze zdecydowanie zbyt dużo kilogramów, mój brzuch wygląda w zasadzie OK.  Oprócz brzucha zauważyłam, że powoli zaczęła mi także maleć pupa i uda - moje dwie najgorsze strefy. Zdecydowanie mniejsze efekty widzę na rękach. Oczywiście zmalał mi też biust (póki co o niepełny rozmiar), ale mnie to akurat pasuje. :) Poza tym mam znacznie mniej celullitisu.


Oprócz Chodakowskiej, zaczęłam też regularnie chodzić na basen. Planuję uczęszczać na pływalnię co najmniej raz w tygodniu. Jest to z pewnością moja ulubiona forma spalania kalorii. Jeżeli chodzę na basen w dzień, w którym nie trenowałam z Ewką, przepływam kilometr.
Wczoraj stałam się szczęśliwą posiadaczką rolek! Póki co nie miałam okazji ich wypróbować, ale już niedługo planuję to nadrobić. Oby pogoda się poprawiła i mi to umożliwiła. ;)
Aktualny plan moich treningów wygląda więc tak: dwa dni Skalpela z Ewką, trzeciego dnia basen, czwartego dnia wolne, piątego i szóstego - jeszcze trochę Skalpela, a siódmego - rolki. Oczywiście plan ten będzie modyfikowany w zależności od pogody i stanu ducha, ale założenie jest takie, by "robić coś" sześć razy w tygodniu.

A Wy robicie coś? :)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Rimmel Galm Eyes Quad - zestaw cieni



Jakiś czas temu otrzymałam do przetestowania zestaw kosmetyków firmy Rimmel. Wśród nich znalazła się czwórka cieni do powiek. Póki co nie miałam okazji przetestować tej części oferty firmy Rimmel, więc z tym większą przyjemnością przystąpiłam do maziania się. :)


Kolory są bardzo ładne i bardzo moje. Są dwa fiolety (wiadomo, każdy widzi kolory nieco inaczej, ale górny cień, w mojej opinii, naprawdę ma w sobie coś z fioletu ;)), turkus z brokatowymi drobinkami, oraz piękny, neutralny złotobeż. ;) Gdybym mogła sama wybrać wersję kolorystyczną, na pewno zdecydowałabym się właśnie na tę. Na powierzchni cieni wytłoczone są poduszkowe wzorki, oraz korona - logo firmy. W zależności od koloru (a co za tym idzie - struktury cienia), wzory ścierają się z różną prędkością. Całość zamknięto w czarnej, lśniącej ramce. Wieczko zrobiono z przezroczystego plastiku, który szybko się rysuje i brudzi (patrz zdjęcie nr 2), przez co przyjemne dla oka pudełeczko szybko zaczyna wyglądać po prostu brzydko.


Aplikator - jak zwykle w przypadku tych maluchów z gąbeczkami dołączanych do tego rodzaju cieni - jest słaby i w mojej opinii w ogóle nie przydatny.
Same cienie są - jak już wspominałam - bardzo różne. Dosyć dobre krycie ma jedynie turkus - to w ogóle najlepszy cień w całej czwórce. Jako jedyny jest stuprocentowo gładki, nie pyli się i jest zdecydowanie najtrwalszy. Z jaśniejszym fioletem i beżem też da się pracować - obydwa mają średnie, ale jeszcze przyzwoite krycie. Beż dosyć mocno się pyli. Ciemniejszy fiolet jest najsłabiej napigmentowany i dlatego - mimo że poza tym pracuje się z nim nieźle - nie znalazłam dla niego zastosowania w swoim makijażu.
W kwestii trwałości: jest nieźle. Cienie nie rolują się, ani nie spływają. Po około sześciu godzinach zaczynają znikać z moich nieco tłustych powiek. Należy dodać, że kolor, jaki uzyskuje się na powiekach jest znacznie jaśniejszy, niż zaprezentowany poniżej.


Podsumowując: choć zaprezentowany tutaj zestaw cieni nie jest zły, na mnie osobiście wrażenia nie zrobił. Znam mnóstwo cieni o lepszej pigmentacji i trwałości, które da się kupić za mniej. Może gdybym nie spotkała na swojej drodze Inglotów, czy Sleeków byłabym pod większym wrażeniem. Dużym plusem czwórki są kolory - wszystkie są ładne, nietuzinkowe i dobrze do siebie pasują. 
Te cienie nie są bublem, ale uwzględniając, że zestaw kosztuje 30 zł, uważam, że lepiej zdecydować się na 3 cienie Inglot Freedom System, bądz paletkę Sleeka.

niedziela, 14 lipca 2013

Kompulsywne zbieractwo, czyli moje chomicze oblicze ;)

Pamiętacie jak swego czasu po blogach krążył Tag polegający na ujawnianiu swoich najbardziej wstydliwych kosmetycznych sekretów? Generalnie chodziło w nim o to, by prezentować to, czego mamy zbyt dużo - czterdzieści sześć kredek do oczu, albo siedemnaście równocześnie otwartych tuszy do rzęs. Wczoraj robiłam przegląd swojego kufra i coś do mnie dotarło.
Jestem chomikiem.


Na powyższym zdjęciu widzicie mój kufer z kolorówką. Oprócz niego mam jeszcze drugi, dużo mniejszy, w którym trzymam kosmetyki, których używam na codzień. Wydaje się, że jest tego dużo, prawda? Otóż tylko do momentu, kiedy przyjrzymy się temu wszystkiemu z bliska. Kiedy to zrobimy, znajdziemy w środku kilka kwiatków:


...na przykład sześć tuszy do rzęs, z których cztery są zużyte, a dwa wyschnięte. Tutaj jeszcze oszukuję się, że ochowuję je na kolejną akcję Clinique, w której wymieniamy zużyty kosmetyk na próbkę nowego.


Nijak jednak nie mogę uzasadnić przechowywania sześciu pustych buteleczek po podkładzie. Że niby chcę jeszcze coś z nich wyskrobać?! Przecież większość jest już przeterminowana!


Są cienie, na które nawet nie spojrzałam od trzech lat, a które kupiłam na pierwszym roku studiów w pierwszym szale zakupów w Katowicach. Nie wyrzucam ich chyba wyłącznie przez sentyment, ale dajcie spokój, kto normalny tak robi? :|


Na koniec pudry - część zużyta, część mi nie spasowała i sama nie wiem na co czekam!
Najgorsze jest to, że nawet kiedy robię porządki w kufrze i tak praktycznie nic nie wyrzucam, a moja kolekcja rośnie i rośnie. Nie jestem typem osoby, która wiecznie wszystko przechowuje - każdy ciuch, w którym nie chodziłam dłużej niż od roku oddaje kuzynce, albo na zbiórki odzieży, wyrzucam notatki ze studiów, mimo że słyszałam, że można się z nich później uczyć (ale w to nie wierzę), a w zeszłym roku oddałam rodzicielce całą kolekcję badziewnych porcelanowych figurek, które dostawałam przez całe dzieciństwo, a które obecnie niespecjalnie mnie porywają. Chciałam je nawet wyrzucić, ale mama powiedziała, że szkoda (przechowywanie niepotrzebnych rzeczy jest u nas najwyraźniej dziedziczne).
Ktoś to miał? Da się to jakoś leczyć? :)

sobota, 13 lipca 2013

Nieco mniej zbędne zakupy ;)

Weszłam wczoraj na moment do Natury w poszukiwaniu nowych limitek i wyszłam z trzema rzeczami. Tym razem na szczęście obeszło się bez niepotrzebnych zakupów. :) Wzięłam jedynie gąbkę antycellulitisową, którą kupiłam, żeby wesprzeć skórę w walce z rozstępami (już raz jej użyłam... bolało ;)), sole kąpielowe z Green Pharmacy o zapachu lawendy i rozmarynu (pachnie obłędnie, choć w opakowaniu nieco zbyt intensywnie), oraz podkład z Catrice. Niestety firma wycofała mój ulubiony Infinite Matt i musiałam wybrać inny, z resztą polecany przez jedną z czytelniczek. Póki co trudno mi coś o nim powiedzieć, mam nadzieję, że nie będzie zbyt ciężki. :)





Znacie coś z tych produktów? Lubicie?


czwartek, 11 lipca 2013

Lipcowe włosy + cudne kędziorki mojej bratanicy ;)


Przyszła pora na notkę włosową. :) Jak już pisałam, obcięłam włosy o dobrych 10 cm, a ponadto znacznie je rozjaśniłam. Uwielbiam moją dawną czerwień, ale mam ją na włosach nieprzerwanie od 3 lat i szczerze powiedziawszy trochę mi się znudziła. Obecny pomarańcz początkowo niespecjalnie mi się spodobał, sądziłam, że jeżeli nawet nie wrócę do czerwieni, to przy nim również nie zostanę. Teraz już się do niego przekonałam, uważam nawet, że lepiej pasuje do mojej urody, niż poprzedni kolor, ale i tak planuję iść dalej, ponieważ mam ochotę na blond. Mój naturalny kolor prezentuje się tak: klik, nie zwracajcie uwagi na fryzurę i minę, liceum bywa ciężkie i właśnie coś podobnego (może z jaśniejszymi refleksami) chciałabym uzyskać. Ponieważ jednak na moje włosy nałożona została farba rozjaśniająca (nie chciałam ściągać koloru), końcówki są nieco osłabione. Powoli dochodzę z nimi do ładu, ale chyba i tak na jakieś dwa farbowania odpuszczę sobie dalsze rozjaśnianie i zostanę przy tym, co jest obecnie.
W mojej pielęgnacji od ponad pół roku nie zmieniło się nic, ale i tak przypomnę co stosuję:
1. szampon/odżywka/maska - moje włosy najlepiej zachowują się po zwykłych szamponach drogeryjnych. Nie szkodzi mi ani Pantene, ani Wella, Head&Shoulders i Aussie. 
2. olej - stosuję moją ulubioną Vatikę.
Schemat pielęgnacji jest prosty: oleju i maski używam naprzemiennie, włosy myję średnio 2 razy w tygodniu, wychodzi zatem, że każdego z nich używam raz na tydzień. Nic nie dokładam, nie czuję potrzeby ciągłego zmieniania kosmetyków i nakładania na włosy wszystkiego, co popadnie i uważam, że moim włosom najbardziej służy systematyczność i konsekwencja. Są w naprawdę świetnym stanie i słyszę dużo komplementów na ich temat. 
Jako bonus wrzucam najpiękniejsze na świecie włosy mojej przecudnej i przepięknej, trzyletniej bratanicy.




środa, 10 lipca 2013

Wizyta w amerykańskim Macu i recenzja podkładu do twarzy i ciała


Będąc w Nowym Jorku nie planowałam wchodzić do Maca. Nie dlatego, żeby nic mnie nie ciekawiło, ale dlatego, że widziałam, iż wizyta niechybnie skończy się zakupami, a tego baardzo chciałam uniknąć. Pech (albo podświadomość ;)) chciał, że pakując się na podróż swojego życia zapomniałam eyelinera, który jest częścią mojego codziennego makijażu, zwłaszcza wówczas, gdy zależy mi żeby szybko się zebrać. W takiej sytuacji jakiś eyeliner kupić oczywiście musiałam, bo przecież świat by się zawalił, a skoro jakiś - to czemu nie Maca? :) Mąż znalazł salon całkiem niedaleko nas i poszliśmy. I znów pech: kiedy weszliśmy do sklepu potwornie się rozpadało. Z tego powodu wizyta nie mogła się ograniczyć jedynie do wejścia, wybrania eyelinera i wyjścia, bo przecież zmoklibyśmy potwornie, a - jak wiadomo - jesteśmy z cukru. Chociaż uwzględniając sposób bycia pani, która nas obsługiwała, nawet słoneczna pogoda nie byłaby w stanie wyciągnąć nas ze sklepu bez większych zakupów.
Pani przywitała nas od wejścia miłym uśmiechem i energicznym "Hi guys, how are you" (z resztą te słowa mogłyby posłużyć do opisania wszystkich ekspedientów i kelnerów). Kiedy poprosiłam o eyeliner pokazała mi kilka i na chwilę zniknęła. Kiedy podjęłam decyzję, pani już była przy mnie i poprowadziła mnie do nowości. Opowiadała o nich tak zajmująco, że miałam ochotę wziąć wszystko, co mi proponowała. Nie było jednak presji i wystarczyła szybka informacja, że dany produkt mnie nie interesuje, by pani zarzuciła temat. Uznałam, że skoro już jestem to wezmę też podkład. Nasza sympatyczna ekspedientka wypytała mnie o wszystko i zaproponowała kosmetyk, który dzisiaj prezentuję. 


Na wstępie należy zaznaczyć, że jest to kosmetyk, który posiada średni poziom krycia i - w mojej opinii - niespecjalnie nadaje się do tłustej cery. Już na mojej - mieszanej - czasem trudno go okiełznać.  Jeżeli borykacie się z dużą ilością problemów skórnych - nie jest to produkt dla Was. Kiedy przyjechałam do domu po dwóch tygodniach jedzenia hamburgerów i picia piwa, moja skóra była w średnim stanie. Wtedy trochę pożałowałam zakupu - zwłaszcza, że wzięłam tak ogromną butelkę. Kiedy jednak uporałam się z tymi problemami, uznałam, że jest to idealny kosmetyk na lato. Podkład posiada bardzo płynną konsystencję, jakiej nie spotkałam w żadnym innym tego typu kosmetyku. Formuła jest bardzo lejąca (dlatego nie nada się do tłustej cery - kiedy moja strefa T ma gorszy dzień zdarza się, że muszę poczekać aż trochę się wchłonie, nim przejdę do dalszego makijażowania się ;)), a dzięki temu - bardzo lekka. Porządnie wklepany podkład wytrzyma upał i nie spłynie, a cera będzie wyglądać ładnie przez cały dzień.


Jeżeli chodzi o krycie to - jak już wspomniałam - jest średnie, a nawet słabe. Produkt nadaje się przede wszystkim do ujednolicenia kolorytu cery, ewentualnie zakrycia drobnych przebarwień, oraz wyrównania i wygładzenia jej. Wydaje mi się ponadto, że pory są pod nim mniej widoczne. Jeżeli chodzi o pryszcze i inne "buły", które pojawiają się na twarzy, to z nimi kosmetyk niestety sobie nie poradzi. Jeżeli macie jednego pryszcza to spokojnie można go przymaskować korektorem, ale jeżeli nieprzyjaciół jest więcej, to osobiście wolę sięgnąć po inny, bardziej kryjący podkład, bo paćkanie całej twarzy korektorem pozbawia makijaż głównej zalety, którą zapewnia kosmetyk - wyjątkowej lekkości.


Zapach jeśli w ogóle jest, to tak delikatny, że w ogóle go nie wyczułam. Nie zapycha, nie uczula (przynajmniej mnie ;)), nie warzy się, nie ściera, na twarzy wytrzymuje cały dzień. Gama kolorów jest bardzo duża - jak we wszystkich podkładach Maca, również tu do wyboru było co najmniej 12 kolorów. Ceny podać niestety nie mogę, bo na Polskiej stronie nie umiem jej znaleźć, a amerykańskiej - nie pamiętam. Wiem tylko, że nie wychodził jakoś koszmarnie drogo w przeciwieństwie do wersji zawierającej 50 ml.


Podsumowując: świetny, niesamowicie lekki podkład, idealny na lato. Nie nada się jednak dla każdego - w mojej opinii - nie sprawdzi się u osób z cerą tłustą, oraz dużą ilością niedoskonałości skórnych (zwłaszcza pryszczy). Doskonale ujednolica koloryt cery, jest bardzo trwały i wydajny. 


Wyniki rozdania paletki Meet Matte!

Wiem, że późno, ale w końcu udało mi się rozstrzygnąć rozdanie, które skończyło się w zeszły piątek. Miło mi ogłosić, że paletkę Meet Matte (Nude) wygrywa...


Sekrety naszego piękna!

Gratuluję zwycięzcy, mail z informacją o wygranej zostanie wysłany niezwłocznie po opublikowaniu notki. Jeżeli nie dostanę zwrotnej informacji zawierającej dane do wysyłki do najbliższej soboty, w niedzielę wybiorę kolejną osobę.



wtorek, 9 lipca 2013

Catrice Revoltaire Colour Bomb - lakier do paznokci


Limitka Catrice Revoltaire dostępna była w Naturach w zeszłe wakacje. Co skłoniło mnie do pokazania lakieru z niedostępnej już limitki, która cieszyła się dużą popularniścią i, którego już raczej nie kupicie? Zdecydowałam się na to ze względu na przepiękny kolor kosmetyku. W mojej opinii jest idealny - słodki róż, ale nie w stylu Barbie, idealny na lato. Ponieważ kolekcja stara, nie ma większego sensu rozpisywać się nad właściwościami, dlatego przedstawię Wam ten lakier wg kryteriów, które kiedyś, specjalnie na tę okoliczność przygotowałam. W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę jedynie na przepiękne opakowanie lakieru - cała ta kolekcja była pod tym względem wybitnie dopracowana.


Kolor: 10/10 - patrz wstęp, cudny róż, ciepły i dziewczęcy. <3
Krycie: 5/10 - tragicznie nie jest, ale po dwóch warstwach trochę prześwitują końcówki.
Konsystencja: 10/10 - nakłada się szybko, wygodnie i - co najważniejsze - równomiernie..
Nakładanie: 10/10 - pędzelek superwygodny, nie rozlewa produktu po płytce. Duży plus za superszybkie schnięcie.
Trwałość: 3/10 - niestety już na drugi dzień od pomalowania ścierają się końcówki. Dziś - na trzeci dzień - stan ten utrzymał się, końcówki starte, ale odprysków brak.

Razem: 38/50, czyli wynik nie najgorszy.





Podsumowując: jeżeli traficie gdzieś na ten (lub dowolny inny) lakier z tej kolekcji - bierzcie w ciemno na moją odpowiedzialność.

poniedziałek, 8 lipca 2013

TAG: Moi zwierzęcy przyjaciele - Aza i Syriusz

Zobaczyłam ten tag i - mimo, że nikt mnie nie zaprosił - wiedziałam, że muszę na niego odpowiedzieć. Mam bzika na punkcie swoich zwierzaków, mogłabym wstawiać tu ich zdjęcia bez przerwy. :) Na ten moment posiadam dwa psiaki: labradora Azę, który należy do moich rodziców, i gryfonika brabanckiego Syriuszka, który jest tylko nasz.


1. Jak się nazywają twoje zwierzaki?



2. Jakie to zwierzęta i jakiej są rasy?
Patrz wyżej. :)
3. Jak długo są już z Tobą? 
Aza urodziła się w maju 2006 r., do naszego domu przyjechała w lipcu tegoż roku. W trakcie studiów mieszkałam w swoim mieszkaniu, więc nie przebywałam z nią na stałe, ale teraz znów się przyjaźnimy. ;P. Syriusz urodził się w maju 2011 r., a do nas trafił w październiku owego roku.


4. Jak znalazły się w Twoim domu?
Obydwa moje psiaki pochodzą z innej części Polski. Azę musieliśmy przywieść z Drohiczyna w województwie podlaskim (ok. 500 km), pochodziła z hodowli należącej do przyjaciela mojego brata. Syriuszek pochodzi z Łodzi i mamy go z ogłoszenia znalezionego w Internecie.
5. Ile mają lat?
Aza ma 7, a Syriusz 2 lata.


6. Co jest dziwnego w charakterze Twoich zwierzaków?
Aza ma kilka dziwactw. Pierwsze dotyczy jedzenia. Nim zabierze się do pałaszowania suchej karmy musi kilkakrotnie przejść z kuchni do pokoju z jedną kulką w pysku i zjeść ją na dywanie. Robi tak od dwóch do nawet siedmiu razy przed każdym posiłkiem. Poza tym potwornie boi się burzy, śniegu spadającego z dachu i fajerwerków. Nie biega wtedy przerażona jak inne psy, ale chce być blisko nas, wchodzi na kolana, do łóżka itp. Poza tym Aza uwielbia być odkurzana odkurzaczem. Oprócz tego czasem w pada w tzw. "amok" kiedy to biega jak zwariowana nie bacząc na przeszkody, ani obrażenia, których może doznać. Jako labrador kocha wodę - nawet kiedy na dworze panuje susza, Aza da radę całkowicie się zmoczyć w jednej jedynej kałuży, jaką znajdzie na swojej drodze. 
Syriuszek boi się różnych rzeczy - periodycznie. Raz jest to plastikowa siatka, która szeleści, innym razem przerażająca kratka do pieca, którą trzymamy opartą o ścianę w kuchni. Poza tym śpi w totalnie nienaturalnych pozach, często pod kołdrą bez dopływu tlenu. Syriuszek jest totalnie potulny, nigdy się nie denerwuje przenigdy nie gryzie - nawet nie łapie zębami za palce kiedy się go drażni. Oprócz tego Syriuszek zawsze przysiada tylnymi łapkami na różnych rzeczach. Jeżeli są to kolana, czy poduszka - jest OK, ale zdarza się, że jego celem staje się łeb Azy, lub mojego męża. ;)


7. Co Twoja relacja ze zwierzakami dla Ciebie znaczy?
Bardzo dużo! Moje psiaki to moi przyjaciele, kiedy nie ma ich w domu, jest dziwnie, czegoś mi brakuje. Nie oddałabym ich nikomu za nic i zrobiłabym praktycznie wszystko, żeby utrzymać je w dobrym zdrowiu.
8. Najmilsze wspomnienie związane z Twoimi zwierzakami?
Kiedy pierwszy raz się poznały. Aza jest wielką bambaryłą i prawie stratowała Syriuszka, na co on próbował chapnąć ją w nos. Jednakże już następnego dnia szalały razem na podwórku. Aza jest supermamą dla Syriusza, jest dla niego strasznie łagodna i troszczy się o niego. Uwielbiam na nie patrzeć, będzie mi bardzo przykro kiedy wyprowadzimy się z domu i nie będziemy już mieszkać z Azą. Na szczęście będę mieszkać dosłownie 10 minut od rodziców, więc będę ją często widywać. :)


9. Jak nazywasz swoje zwierzaki?
Aza: Aziulka, Azi, Azik, Azazel, Aziulka - mała księżniczka (nie mówcie, że robię z nich idiotów, to po prostu takie gadanie jak to do psów :P).
Syriusz: Sysek, Sisi, Buraczek, pan Buraczkowski, Rysztin (taki tam mój psi język :D), Irysek, Diariuszek, Syriunia, Syriula.


Ten wpis zakończę stwierdzeniem, które usłyszałam kiedyś na Giant Bombie - nie poznasz człowieka naprawdę, dopóki nie usłyszysz głosu, którym przemawia do psów. Z tego miejsca chciałabym pozdrowić Gunię, której głos do psów jest najśmieszniejszym i najbardziej uroczym, jaki kiedykolwiek słyszałam. ;)


niedziela, 7 lipca 2013

Essence Guerilla gardening Floral glam - róż do policzków



Mam tyle limitkowych zaległości, że aż nie wiem, którą powinnam opisać w pierwszej kolejności. W poprzednich kolekcjach było kilka dobrych kosmetyków, ale uznałam, że skoro i tak nie ma ich już w sprzedaży, zacznę od recenzji produktu, który macie jeszcze szansę dorwać w sklepach. Guerilla gardening spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Początkowo miałam ochotę na różową wersję różu, ale niestety została wykupiona. Teraz nawet się cieszę, bo czerwień jest bardzo delikatna - różu nie byłoby chyba wcale widać. :)



Kosmetyk zamknięto w naprawdę malutkim pojemniczku (mniej więcej wielkości cieni do powiek Essence). Myślę, że tak jest lepiej - wiadomo, że takie produkty szybko wysychają, a przy mniejszej pojemności - mniej kosmetyku się zmarnuje. Opakowanie nie jest ani ładne, ani brzydkie - ot zwyczajny przezroczysty plastik z napisem, który pewnie szybko się zetrze. 
W dotyku przypomina to-to balsam do ust w stylu Nivei, czy Carmexu, jest miękki i dosyć sporo zostaje go na palcu. Kolor jest piękny - zarówno w opakowaniu, jak i po roztarciu. Intensywna czerwień już na palcu staje się ciekawym, ciemnym różem. Po roztarciu uzyskujemy efekt delikatnego, uroczego rumieńca. Naprawdę nie trzeba się obawiać tego kosmetyku - wydaje mi się, że wyrządzenie sobie krzywdy przy jego pomocy jest niemożliwe. Poniższe "rumieńce" zostały uzyskane przez dwukrotne rozmazanie dwóch mocno umaczanych paluchów, a same widzicie jakie są delikatne. Stanowi to nawet pewien problem - w myśl zasady mokre na mokre, nakładałam go na podkład, przed upudrowaniem twarzy, a kiedy nałożyłam puder - nie było widać, że pod nim znajduje się róż. 




Próbowałam używać tego różu jako szminki, ale powiem Wam szczerze, że efekt był kiepski. O ile sam kolor prezentował się po prostu prześlicznie, o tyle formuła kosmetyku sprawiła, że z bliska wyglądał po prostu koszmarnie. Po pierwsze zbiera się i jednocześnie włazi we wszystkie możliwe zmarszczki. Po drugie - schnie w nieskończoność, a jak już wyschnie - praktycznie się nie trzyma. Zobaczcie z resztą same:

To nie są skórki, ani potworne bąble, to róż!!

Okropne, nie?


Ale jako róż - piękny, delikatny, idealny dla młodych dziewcząt. I niech to posłuży za podsumowanie. 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...