poniedziałek, 31 października 2011

e.l.f. - Flat Top Brush



Dziś kilka słów o pędzlu, który w dobie popularności kosmetyków mineralnych zdobywa coraz większą rzeszę użytkowniczek. Mam na myśli pędzel typu flat top - prosto ścięty i dosyć gęsty.


Zacznę od tego, że choć opisywany dziś pędzel bardzo lubię, do nakładania podkładów mineralnych wolę używać małego kabuki. Odpowiada mi, ponieważ daje mniejsze krycie niż flat top. Jednakże ostatnio musiałam uprać mojego ulubieńca, a ponieważ schnie on dosyć długo zdecydowałam się użyć opisywanego dziś flat topa. Wcześniej używałam go także do róży i pudrów, zatem zdanie o nim mam już wyrobione.


Pędzel wygląda bardzo solidnie. Jak większość akcesoriów z e.l.f. przychodzi do nas w plastikowym pokrowcu. Oprócz tego posiada mniejszą osłonkę zabezpieczającą włosie - na pewno przyda się w podróży.
Przyrząd prezentuje się bardzo okazale - włosia jest dużo, jest dobrze zbite, kiedy zrobimy w nim "dziurę" palcem, wraca do kształtu. Nie odkształca się również po myciu. Włosie jest bardzo miękkie! Jest tak miłe w dotyku i przyjemne, że czasem lubię sobie po prostu podotykać tego pędzla. ;) Absolutnie nie drażni buzi. Dobrze spisuje się też w praniu - kiedy go kupiłam zgubił kilka pojedynczych włosków (dosłownie 3-4), od tamtego czasu trzyma się dobrze. Nieco większy problem jest z rączką, która - choć sama w sobie bardzo wygodna w używaniu - świetnie leży w dłoni - zaczęła mi się ostatnio dość mocno ruszać. Staram się nią nie kręcić, by przedłużyć żywotność pędzla, ale czuję, że będę musiała za niedługo ją podkleić. Nie jest to chyba tylko wada mojego egzemplarza, ponieważ swego czasu czytałam na wizażu, że inne dziewczyny też mają z tym problem.
W kwestii nakładania kosmetyków nie mam żadnych zastrzeżeń - czy podkład, czy puder, czy róż - wszystkie kosmetyki równomiernie wnikają w pędzel i są nakładane na buzię jednolitą, równą warstwą.


Podsumowując: polecam ten pędzel, tak jak większość akcesoriów e.l.f. Są dobrą alternatywą dla drogich pędzli, na które nie każdego stać. Sama chyba skuszę się na flat topa z Pixie, ale to głównie ze względu na to, że zauroczył mnie jego rewelacyjny design.

niedziela, 30 października 2011

My Secret: Extreme Lash Mascara

Dziś opowiem wam o tuszu do rzęs - chyba najtańszym jakiego kiedykolwiek używałam, a przy tym naprawdę niezłym. Przed Wami: My Secret Extra Lash Mascara. Szafy My Secret znajdziecie w drogeriach Natura. Cena tego kosmetyku to 9 zł.


Najpierw kilka słów o opakowaniu. Jest ono strasznie krótkie - długością bardziej przypomina niektóre szminki, niż maskarę. Myślałam, że w związku z tym malowanie może być trochę problematyczne, ale tak nie jest. Szczoteczka bardzo mi się podoba. Jest silikonowa i bardzo prosta - stopniowo zwęża się ku górze. Każdy z "włosków" jest precyzyjnie oddzielony od poprzedniego. Ani razu nie zdarzyło mi się, by szczoteczka nabrała zbyt wiele tuszu, by włoski były posklejane, lub nadmiar kosmetyku zwisał z przodu szczoteczki. Wbrew pozorom wcale nie tak łatwo o tusz spełniający te - wydawałoby się - najbardziej podstawowe wymagania.


Co o tuszu pisze producent? Super pogrubiający tusz do rzęs nowej generacji wykorzystujący lekką, kremową formułę. Rewolucyjna silikonowa szczoteczka precyzyjnie rozczesuje rzęsy. Umożliwia nałożenie znacznie większej ilości tuszu za jednym pociągnięciem, jednocześnie dokładnie go rozprowadzając - bez grudek i sklejania. 
Jak najbardziej zgadzam się z tym opisem. Szczoteczka nabiera sporo tuszu, jednak nie "zrzuca" od razu całości nabranego kosmetyku na rzęsy, a co za tym idzie - nie skleja ich. Rozczesywanie rzęs jest na prawdę łatwe i przyjemne - jest to zasługa rewelacyjnej szczoteczki, o której pisałam w poprzednim akapicie. 
Zgodnie z obietnicą, tusz jest przede wszystkim pogrubiający. Osobiście zauważyłam, że również nieco wydłuża i podnosi rzęsy. Efekt pogrubienia jest widoczny, wystarczający dla moich potrzeb. Jeżeli zależy nam na bardziej teatralnym looku musimy po prostu nieco dłużej popracować z tuszem - nałożyć więcej warstw i manipulować szczoteczką, by dobrze je rozczesać. 
Kosmetyk nie osypuje się, nie rozmazuje, trochę odciska się na górnej i dolnej powiece. Nie jest wodoodporny.
Tak wyglądają moje rzęsy po jednej, dosyć grubej warstwie tuszu:




Podsumowując: My Secret Extreme Lash Mascara to kolejny kosmetyk, który należy dopisać do listy hitów za niską cenę. Polecam.

sobota, 29 października 2011

Miss Sporty: Perfect Color Lipstick - nr 36 Kiss Me


Pomadki uwielbiam zawsze, wszędzie i w każdej ilości. Dziś kilka słów o dobrej pomadce z niższej półki cenowej.


Ja w ogóle bardzo lubię te tańsze firmy z Rossmana. Od kiedy odkryłam drogerię Natura trochę się zaniedbałam w kwestii ich kosmetyków, ale faktem jest, że tej pomadki używam już od dłuższego czasu i bardzo ją lubię. Opakowanie jest granatowe i bardzo proste. Podoba mi się, ponieważ jest dosyć solidne - zatrzask działa dobrze, nie ma zatem obawy, że szminka otworzy nam się w torebce (w przeciwieństwie do, skądinąd rewelacyjnych, pomadek Sensique).


Recenzowany przeze mnie kolor to nr 36 - Kiss me. Jest to dosyć chłodny, raczej naturalny, lekko połyskujący róż. Idealny kolor na dzień - na uczelnię, do pracy - generalnie w sytuacji gdy nie chcemy, by nasz makijaż rzucał się w oczy. ;) Cena: 5,90 zł.


Szminka ma lekką, kremową konsystencję. Jej wykończenie nie jest ani półprzezroczyste, ani w pełni kryjące - nadaje dosyć zdecydowany kolor, ale przy odcieniu, który posiadam - bardzo naturalny. Doskonale rozprowadza się po ustach. Nie ma najmniejszych problemów, by pomalować się nią bez użycia pędzelka, a co za tym idzie, dokonywanie poprawek w ciągu dnia również nie będzie kłopotliwe.
Szminka nie podkreśla suchych skórek, ani nie wysusza ust. Nie zauważyłam działania pielęgnującego.
Zapach jest delikatny, odrobinę w stronę wanilii, generalnie słabo wyczuwalny, ale przyjemny.
Trwałość - zwłaszcza za tę cenę - zadowalająca. Niespecjalnie lubię podawać jakieś sztywne ilości godzinowe, ponieważ na każdym zapewne wypada to inaczej - ja na przykład palę, do tego dosyć często oblizuję usta, dlatego trwałość u mnie jest dosyć mała. Schodzi równomiernie z całych ust.
Spójrzcie jak prezentuje się na ustach:




Podsumowując: jestem na tak. Aż sama się dziwię, że mam tylko jedną szminkę z tej serii. Chyba w najbliższym czasie to zmienię. ;)

czwartek, 27 października 2011

Essence Sun Club - oil control paper

Firmę Essence odkryłam dosyć niedawno. Nie przeszkodziło mi to jednak stać się jej wielką fanką niemal od razu. Oczywiście, największa gratka to ich limitki - uwielbia je chyba każda dziewczyna, która miała do czynienia z tą firmą. Jednak produkty ze stałej oferty również są świetne.
Ten, o którym napiszę dzisiaj jest pewnie wielu z was doskonale znany. Ja już od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem jego kupna. Skoro, więc zobaczyłam go na półce, nie wahałam się ani chwili. A zatem - bibułki matujące.


Opakowanie jest świetne. Ładna szata graficzna i sprytny sposób "dozowania" bibułek. Do tego - na prawdę malutkie. Zmieści się do najmniejszej nawet kopertówki. 
Oto, co o bibułkach pisze producent (chciałam wkleić zdjęcie, ale wyszło mi jakoś nieostro):
Matujące bibułki sun club oil control paper
Matują skórę w kilka sekund absorbując wydzielane sebum, chronią skórę przed świeceniem i ułatwiają szybkie poprawki w ciągu dnia. Sposób użycia: przyłóż bibułkę w miejscu świecenia i delikatnie dociśnij dla uzyskania matowego efektu.


Z góry zaznaczam, że są to pierwsze bibułki w mojej karierze, więc nie mam porównania. Nie mam też zdjęć, by zaprezentować Wam działanie. Nawet zrobiłam kilka, ale nie było na nich widać olbrzymiej różnicy, ponieważ nie mam dużego problemu ze świeceniem się skóry. Podczas używania widzę różnicę, ale nie udało mi się oddać jej na zdjęciach.
Cóż mogę o nich powiedzieć? W mojej opinii świetnie spełniają swoje zadanie. Po ich użyciu, na policzkach, czole, brodzie i nosie nie ma ani śladu po nieprzyjemnej warstewce sebum. Skóra jest sucha i matowa. Podobny efekt uzyskalibyśmy oprószając skórę pudrem z tą różnicą, że nie nakładamy na nią kolejnych warstw. 
Kosmetyk nie ma za zadanie wpływać dodatkowo na naszą cerę, więc nie będę się na ten temat wypowiadała (bo nie wpływa, ale przecież jego zadanie jest inne ;)).


Na zdjęciu powyżej widzicie wielkość bibułki. Pudełeczko jest - jak się pewnie domyślacie - o połowę mniejsze, a więc na prawdę malutkie.
Podsumowując: wiem, że na tych jednych bibułkach nie pozostanę. Na pewno będę chciała spróbować innych, ale te, z czystym sumieniem, polecam!

środa, 26 października 2011

Pielęgnacja włosów, część 2 - szampony

Pantene Pro-V Nature Fusion - szampon do włosów

Dziś kolejny post związany z pielęgnacją włosów. Uważam, że, aby włosy były piękne, muszą być dobrze odżywione i lśnić. Przetestowałam całą masę szamponów, dawały przeróżne efekty. 3 lata temu zamieszkałam z dziewczyną, który używała Pantene. I tak, od jednego "pożyczenia" do drugiego, stałam się ich wielką fanką. Używam ich od tamtego czasu bez przerwy i nie zauważyłam żadnych oznak spadku formy moich włosów.


Szampon zamknięty jest w dokładnie takiej samej butelce jak wszystkie inne. ;) Nature Fusion ma wyjątkowo ładny design - jasna, uspokajająca zieleń, dyskretne napisy i niewielki obrazek bardzo przypadały mi do gustu. Moja butelka zawiera 400 ml produktu - ta wersja kosztuje ok. 15 zł.


Szampon posiada dosyć gęstą konsystencję i jest koloru pomarańczowego (co jest dość nietypowe - pozostałe są bowiem przezroczyste). Kosmetyk jest bardzo treściwy - wystarczy zaledwie odrobina, by umyć dokładnie całe (nawet długie) włosy. Świetnie się pieni i bardzo przyjemnie pachnie. Zapach, podobnie jak kolor, wyróżnia go spośród pozostałych szamponów od Pantene - jest on podobny, ale nie taki sam. Czuć w nim nutkę wspomnianej w nazwie "natury". ;)


Świetnie myje włosy ze wszystkich zanieczyszczeń (ale nie aż tak, by trzeszczały - strasznie tego nie lubię). Jeżeli chodzi o włosy przetłuszczające się, to - jeżeli macie taki problem - bardziej od niego polecam szampon Pantene Pro-V Aqua Light. Nature Fusion spokojnie poradzi sobie z włosami o średniej skłonności do przetłuszczania, ale tamten jest w tej kwestii po prostu lepszy od niego.
Osobiście używam tego kosmetyku wraz z odżywką (niekoniecznie z tej samej serii). Przeważnie w zestawie jest jedna do spłukiwania i jedna, którą pozostawia się na włosach do wyschnięcia. O odżywkach będzie jednak następnym razem.


Efekty? Piękne, lśniące włosy. Oczywiście, najlepiej działa wraz z odżywką, ale solo również daje świetne efekty. Włosy dosyć dobrze się rozczesują (co jest dla mnie bardzo ważne - każdy kto zapuszcza i ma zniszczone końcówki wie o czym mówię ;)), nie łamią się i - w mojej opinii - są bardziej podatne na stylizację. A do tego zapach! Szampony Pantene mają zapachy które czuć na włosach naprawdę długo!
Podsumowując: polecam szczerze i to nie tylko tę wersję, ale wszystkie. Nie spotkałam jeszcze szamponu Pantene Pro-V, który zawiódłby moje oczekiwania.

wtorek, 25 października 2011

Vipera - High Life, lakier do paznokci


Dziś recenzja drugiego z kosmetyków przysłanych mi do testów przez firmę Vipera. Jest to lakier do paznokci w pięknym kolorze nude, w którym - jak zauważyłam dopiero teraz - zatopione są mikroskopijne drobinki, które lśnią w świetle. 
Buteleczka jest mała i zgrabna, nie posiada żadnych udziwnień.


Pędzelek jest charakterystyczny - dosyć krótki i raczej wąski. Myślałam, że fakt, iż jest krótki będzie mi przeszkadzał w malowaniu, ale tak nie jest. Maluje się nim szybko i przyjemnie. Wysycha szybko, jednak nie na tyle, byśmy nie mogły w spokoju pomalować paznokcia. ;) Nie smuży.
Trwałość lakieru to standardowe 5 dni - końcówki zapewne będą się ścierać odrobinę prędzej, ale jest to przypadłość większości lakierów, których używam. Nie odpryskuje, nie barwi powierzchni paznokcia.



Serdeczny palec pomalowany jest, dla porównania, lakierem Joko Nude Lolita. Jest ona nieco jaśniejsza od Vipery.
Podsumowując: lakier jak najbardziej wart polecenia. Spełnia wszystkie zadania, jakie lakierom stawiam, a do tego kolor jest na prawdę piękny.

poniedziałek, 24 października 2011

Essence - Eyebrow Stylist Set


Dziś o kosmetyku pewnie wielu z was dobrze znanym. Makijaż brwi to dość specyficzna sprawa - z jednej strony podkreślenie ich jest bardzo ważne, z drugiej zaś - dosyć trudne. Problem zaczyna się właśnie od doboru odpowiedniego instrumentu. Bo kredki do oczu podobno nieodpowiednie, kredki do brwi nie zawsze mają odpowiedni kolor. Już najlepsze chyba cienie - ma się ich dużo i można nad kolorem popracować. Jednakże prezentowany dziś zestawik - w mojej opinii - jest o niebo lepszy.


W skład zestawu wchodzi minipaletka z dwoma odcieniami brązu. Jeden jest bardzo jasny, drugi dosyć ciemny. Ja nie mam większych problemów "namieszać" sobie odpowiedniego koloru, ale o tym za chwilę. Do tego dołączony jest pędzelek - wcale niezły, sztywny, ale nie drażniący. Jedyną jego wadą jest to, że jest bardzo króciutki. Nie przeszkodziło mi to jednak w używaniu go do czasu, kiedy nie kupiłam drugiego skośnie ściętego.
Oprócz tego mamy jeszcze trzy szablony. Nie do końca wiem jak ich używać. Nie wydaje mi się, żebym mogła równo odrysować go na brwi - podejrzewam, że przesuwałby mi się i kontur nie byłby równy. Ale jeżeli komuś służą - tym lepiej dla was. ;)
Minusem jest opakowanie - jest po prostu nieporęczne. Otwiera się je zdejmując mniejszą część, ale żeby korzystać z kosmetyku trzeba wyjąć kawałek plastiku, w którym umieszczona jest paletka, a wtedy wypadają również szablony. No, ale trudno - nie można mieć wszystkiego. ;)


Obydwa kolory są chłodne. Mnie bardzo to cieszy, ponieważ kolor moich brwi również utrzymany jest w takiej tonacji. Wpierw jeszcze zaznaczę, że moje brwi są naturalnie grube i dosyć ciemne (do tego stopnia, że jak byłam mała, mama bezustannie oskarżała mnie, że sobie je podmalowuję ;)). W związku z tym, co do zasady nie musiałabym ich dodatkowo podkreślać. Robię to jednakże z dwóch powodów: po pierwsze - pomiędzy włoskami mam czasem drobne przerwy - jednolity kolor wygląda lepiej. Po drugie - w sytuacji, gdy nie mam ich do końca wyregulowanych to, kiedy zaznaczę ich linię kolorem, niedoskonałości mniej rzucają się w oczy. 


Mieszając kolory pocieram wpierw, krótkimi ruchami ciemniejszy kolor, następnie na jego wierzch nabieram odrobinę jaśniejszego. Za pierwszym nałożeniem (zwykle nabieram więcej niż za drugim razem) maluję grubą, początkową część brwi. Przeważnie nie dochodzę do samego brzegu brwi - robię nieco cieńszą linię, by uniknąć efektu przerysowania. W następnej kolejności, mniejszą ilością kosmetyku, zaledwie lekko dotykając pędzelkiem włosków, poprawiam kontur łuku, gdzie brew jest węższa i nieco mniej gęsta.


Efekt widzicie powyżej. W mojej opinii nie jest on teatralny, ponadto dobrze pasuje do mojego - niby rudego, ale jednak dość ciemnego - koloru włosów. 
Podsumowując: zestaw do brwi od Essence moje potrzeby spełnia w pełni. Miałam duże szczęście - udało mi się znaleźć dobry kosmetyk do brwi już za drugim podejściem. Nie mogę obiecać, że Wam również będzie pasował, ale jego cena nie jest wysoka (ok. 10 zł z tego co pamiętam), więc nawet jeżeli nie przypadnie Wam do gustu, nie będzie to duża strata.
Pozdrawiam, kochane!

niedziela, 23 października 2011

Mac: Paint Pot, Nubile + makijaż dzienny


Koło miesiąca temu weszłam do Maca z następującą myślą: tym razem żadnych ekstrawagancji, choćby nie wiem jak mi się spodobały. Muszę kupić dobre kosmetyki do makijażu, których będę mogła używać NA CODZIEŃ. Początkowo myślałam o pigmencie Naked, ale kiedy go zobaczyłam to - choć też był piękny nie było to to czego szukam. Pan doradził mi właśnie tego Paint Pota. Pochodzi on z limitki Posh Paradise.


Czym w ogóle jest Paint Pot? Z jednej strony bazą pod cienie - to z resztą jest napisane na jego opakowaniu. Z drugiej - jak widzicie jest bazą kolorową, wiec ja traktuję go jako bazę-cień w kremie.
Kosmetyk jest zamknięty w zakręcanym, szklanym pojemniczku zawierającym 5 g produktu. Cena: 74 zł.


Kosmetyk ma gęstą, kremową konsystencję, która brudzi pędzle tak mocno, że nie nadają się do powtórnego użytku bez wyprania. ;) Nie jest to jednak wada - dzięki temu nie tworzą się zgrubienia na powiece, a sam kosmetyk idealnie się do niej przyczepia. Rada w kwestii przechowywania: jeżeli chcemy, by konsystencja pozostała taka na dłużej, dobrze jest podczas używania kosmetyku, na czas malowania pędzelkiem powieki odkładać go na stół "do góry nogami" - wówczas nie będzie się do niego dostawać powietrze i nie będzie twardniał.


Po lewej oko umalowane, po prawej "czyste". ;) Jak widzicie kosmetyk wygładza powiekę i wyrównuje jej koloryt. Dzięki niemu oko nie wygląda na zmęczone. Ja osobiście nie lubię nakładać kreski na czystą powiekę i w tym celu głównie zakupiłam Paint Pota.
Jednakże największą zaletą tego kosmetyku jest to, co robi z cieniami nań nakładanymi. Po pierwsze - wystarczy nałożyć ich na prawdę odrobinę, by uzyskać pożądany efekt (mniej więcej o połowę mniej niż użylibyśmy normalnie). Po drugie - blendowanie na Paint Pocie to prawdziwa przyjemność. ;) Cienie rozprowadzają się równomiernie, nie zbijają się. Wystarczy kilka pociągnięć pędzelka, by uzyskać na prawdę ładny efekt. Cały makijaż oka zajmuje około 7 minut. ;)
Poniżej zdjęcia makijażu, który noszę prawie codziennie. Najczęściej na uczelnie, bo tam niespecjalnie mogę szaleć. ;)




Podsumowując: zdecydowanie polecam. Mam nadzieję, że kiedy Nubile mi się skończy, znów trafię na jakąś limitkę, w której będzie. ;)

piątek, 21 października 2011

Nasz nowy przyjaciel ;)

Pisałam wielokrotnie jak bardzo kocham psiaki wszelkie. W związku z tym postanowiliśmy z narzeczonym sprowadzić sobie do naszego mieszkanka jakiegoś malucha. Zdecydowaliśmy się na pieska rasy gryfonik brabancki. W środę przyjechał do nas i coraz śmielej sobie poczyna. Spójrzcie same:





Nazwaliśmy go Syriusz i w tej chwili jesteśmy już w nim nieodwołalnie zakochani. :)

czwartek, 20 października 2011

Pielęgnacja włosów, część 1 - olejowanie


Na pewno wiele z was stosuje tę metodę pielęgnacji od dawna. Ja swoją przygodę z olejowaniem zaczęłam mniej więcej na początku lipca. Myślę, że mogę już spokojnie wypowiedzieć się na temat działania tego zabiegu.


Włosy olejuję przy pomocy olejku Dabur Amla do włosów farbowanych, potrzebujących ochrony. Ponieważ zapuszczam włosy, zależy mi, by były w dobrym stanie. Zasada jest prosta: dobre końcówki - brak konieczności podcinania - szybszy "przyrost". ;) W wakacje, kiedy włosy wymagały większego nawilżenia, stosowałam olejek regularnie - raz lub dwa razy w tygodniu. Teraz robię to mniej więcej raz na dwa tygodnie, bo nawet wówczas widoczna jest poprawa.
Olej nakładam następująco: zaczynam od końcówek. Najpierw moczę je w wodzie, osuszam ręcznikiem, później nalewam olejek na dłoń i "wkładam" w niego włosy. W następnej kolejności wmasowuję go w skórę głowy przeciągając kosmetyk na włosy. Na koniec wylewam olej na dłoń, pocieram jedną o drugą i tłustymi dłońmi pocieram włosy na całej długości. Tak przygotowane włosy zaplatam w warkocz i zostawiam - na tak długo, jak akurat mam czas. Staram się, by było to co najmniej półtorej godziny. Kiedyś zostawiłam go na noc, ale miałam koszmary (bo zapach jest bardzo intensywny, przyjemny i ładny, ale duszący), wymyśliłam sobie, że to przez to. ;) Od tamtego czasu nakładam olejek na kilka godzin przed kąpielą - efekt i tak jest zadowalający.


Ze spłukiwaniem olejków jest czasem problem. Ja stosuję metodę, którą znalazłam m.in. na blogu Idalii, tzn najpierw, na suche włosy nakładam szampon i staram się nieco go spienić. Największą uwagę zwracam na włosy przy skórze głowy - jeżeli nie spłuczemy olejku z tego miejsca fryzura będzie oklapła niezależnie od tego co będziemy z nią robiły. ;) Zabieg przeprowadzam na całej długości włosów. Następnie spłukuję włosy i myję je jeszcze raz - już normalnym "trybem". ;)
Włosy zostawiam tak jak są - od jakiegoś czasu nie używam żadnych elektrycznych urządzeń do stylizacji włosów.


A jakie są efekty?
Po pierwsze - to kompletnie niesamowite, nie miałam zielonego pojęcia, że to możliwe, ale - olejek regeneruje końcówki. Nawet te rozdwojone są w wyraźnie lepszym stanie niż przed zabiegiem. W wakacje moje końcówki były tak wysuszone, że schły w mniej więcej 5 minut. ;) Po zabiegu czas ten wydłużył się co najmniej trzykrotnie.
Po drugie - włosy są lśniące, mocne i silne. 
Po trzecie - wypada ich o wiele mniej. Początkowo wydawało mi się, że zabieg nadweręża moje włosy, bo w trakcie olejowania wypadało mi ich mnóstwo wskutek ich ciągnięcia. Jednakże później wypadających włosów jest o wiele mniej.


Podsumowując: zdecydowanie polecam ten sposób pielęgnacji włosów. Ja na pewno nie poprzestanę na tej buteleczce. ;) Jest kilka innych olejków, które planuję kupić w następnej kolejności. A jaka jest wasza opinia w kwestii olejowania? :)

środa, 19 października 2011

Sisley: Phyto-Khol Star Glittering Eyeliner - kredka do oczu


Nigdy jakoś przesadnie nie przepadałam za kredkami do oczu - ostatnio coraz bardziej się do nich przekonuję. Bardzo w tym przekonywaniu pomogła kredka prezentowana dzisiaj. ;)


Kredka ta pochodzi ze specjalnej kolekcji, w której kosmetyki zwieńczono kryształkami Svarowskiego co, jak się domyślam ma związek z efektem jaki daje kredka - pomysł bardzo mi się podoba. Lubię dbałość o szczegóły, a tutaj producent na prawdę się postarał - błysk na oczach + błysk na opakowaniu.  Kryształek prezentuje się tak:


Posiadany przeze mnie odcień to Black Diamond, a w sumie jest ich w tej kolekcji siedem. Cena kredki to ok. 140 zł. Za co płacimy tę niemałą kwotę?
Po pierwsze kredka ta jest przebadana okulistycznie - nadaje się do wrażliwych oczu, oraz dla osób noszących szkła kontaktowe. To duży plus, ponieważ zdarza się, że po namalowaniu kreski na linii wodnej oko piecze mnie - często aż do zmycia kredki. Tu nie ma o tym mowy.
Po drugie, kosmetyk zawiera olejek z dzikiej róży, który zmiękcza i łagodzi. Wiąże się to w znacznej mierze z tym o czym w poprzednim akapicie - skoro łagodzi, to nawet bardzo wrażliwe oko powinno "wytrzymać" jej użycie.
Po trzecie - jakość. Kredki generalnie nie są jakimiś rekordzistami, jeżeli chodzi o czas, jaki wytrzymują na oku. Ta kredka spokojnie radzi sobie przez cały dzień. Nawet jeżeli trochę blednie to robi to równomiernie. Świecące drobinki są widoczne przez cały czas, nie osypują się.
Jest ich bardzo wiele, tylko spójrzcie, widać to nawet na zdjęciu samego sztyftu:



Na ogół trudno uchwycić taki efekt na zdjęciu, a tutaj udało się to bardzo dobrze. To dlatego, że jak już wspomniałam drobinek jest sporo. Nie są nachalne - jedne błyszczą bardziej, inne mniej, ale makijaż wykonany przy pomocy tego kosmetyku spokojnie nadaje się na dzień.
Kredka jest dosyć twarda. Z początku myślałam, że z tego powodu się nie polubimy, ale mimo swojej twardości rysuje się nią łatwo, szybko i przyjemnie. Bez większych trudności da się wyczarować intensywny i elegancki efekt. Nie jest taka "tępa", czy może raczej toporna jak inne twarde kredki. Z resztą zobaczcie same:



Na oku solo - efekt dosyć lekki, bo dosłownie 2 razy "maźnięte". ;)


Jako baza pod cień. Nawet po nałożeniu cienia dokładnie widać, gdzie była kredka. Widoczne są też świecące drobinki.

Podsumowując: kredka Sisley'a nie jest tania, ale warta swej ceny. Otrzymujemy naprawdę dobry i uniwersalny kosmetyk, który będzie nam dobrze służył. Polecam.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...