środa, 24 kwietnia 2013

MAC Prom Princess - róż do policzków (Archie's Girls)




Dziś będzie dużo zdjęć i mało tekstu, a więc odwrotnie niż na ogół. ;) Powód jest prosty: czasu mam niewiele, bloga zaniedbywać nie chcę, a o właściwościach wszystkich kosmetyków Maca pisałam już tyle, że naprawdę nie ma sensu się powtarzać. :)
Notatka traktować będzie oczywiście o cudownym różu z limitki Archie's Girl. Posiadany przeze mnie odcień to Prom Princess.



Jak możecie zobaczyć na zdjęciach, Prom Princess to bardziej purpura niż róż. :) Kolor jest fantastyczny, niepowtarzalny, dosyć rzadko spotyka się takie odcienie. Kosmetyk wydaje się szaleńczo intensywny, ale - jak zobaczycie na poniższych zdjęciach - da się nim uzyskać również bardzo delikatny efekt. Mimo że odcień jest niecodzienny, okazał się nadspodziewanie twarzowy - zupełnie jak pomadka z tej edycji.
Opakowanie jest dokładnie takie, jak w standardowych różach, różni je tylko grafika umieszczona na pokrywce.


Róż ma satynowe wykończenie, jest bardzo drobno zmielony. Jak widzicie, posiada trochę delikatnych drobinek. Na zbliżeniu są one widoczne, ale na twarzy tworzą bardziej ogólny połysk, niż tandetny efekt brokatu. Róż doskonale nakłada się przy pomocy pędzla, bardzo łatwo stopniować efekt, jaki daje. Mamy tutaj praktycznie nieograniczone możliwości - od delikatnego rumieńca, jaki mógłby wywołać wiatr po poliki rosyjskiej matrioszki. ;))
Produkt nie warzy się, nie uczula, nie zapycha. Na twarzy wytrzymuje cały dzień (pod wieczór jest może nieco delikatniejszy).



Na poniższym słoczu starałam się pokazać jakie możliwości daje ten róż. Górne warstwy są delikatne, na dole mamy efekt niezbyt już zdrowego rumieńca. ;))


I małe stopniowanie na twarzy:



Podsumowując: oczywiście polecam ten kosmetyk. Jest piękny, jest trwały, jest twarzowy... po prostu róż na szóstkę!


wtorek, 23 kwietnia 2013

Zapowiedź: LE Catrice Hip Trip, czyli chcę wszystko! ;)

Od czasu do czasu zdarza się edycja limitowana, która doprowadza mnie do wniosku, że dobrze jest śledzić ten temat na bieżąco. Taka limitowanka sprawia, że ślinię się przez monitor do proponowanych w niej kosmetyków, kilka razy na tydzień wchodzę pogapić się na zdjęcia, a oprócz tego monitoruję fora internetowe i blogi w poszukiwaniu informacji na temat dostępności. Taka właśnie jest Hip Trip firmy Catrice, którą mam przyjemność Wam zaprezentować.


Po raz pierwszy podobają mi się wszystkie lakiery, pomadki i nawet ta nieszczęsna oprawka na paszport. :) Jak znam życie to pewnie zdecyduję się także na róż i - kto wie - może pierwszy raz od półtora roku wezmę i cienie. Drżyj Naturo, kiedy wystawisz stand z tą kolekcją natychmiast go ogołocę! :)

A co Wy sądzie o Hit Trip?




Zdjęcia ze strony Catrice, połączenie ich w tę cudowną całość oraz wykonanie podpisów to moja własna robota, o! ;)

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Rimmel - lasting finish lipstick (by Kate Moss)




Nareszcie mam Internet!! :D Ponieważ jednak w najbliższą sobotę zamierzam zmienić stan cywilny, notki jeszcze przez tydzień nie będą się pojawiać regularnie, ponieważ roboty przede mną jeszcze mnóstwo. Dziś przychodzę z szybką recenzją jednej z pomadek, którą otrzymałam ostatnio w ramach współpracy. Chciałam, aby w tej notce znalazła się również recenzja błyszczyka Rimmel, ale okazało się to niemożliwe.  Ostatnio wiszę w zawieszeniu między dwoma domami i najzwyczajniej w świecie zapomniałam go zabrać. Dlatego dziś kilka słów o szmince, a błyszczyk pokażę w oddzielnej notce. Do rzeczy!


Pomadka Rimmel Lasting Finish Lipstick to kosmetyk, który wszedł w skład kolekcji sygnowanej przez Kate Moss. Osobiście uwielbiam wszelkie takie kolaboracje, a ponieważ swego czasu byłam wielką fanką stylu Kate, pomadki od dawna były na mojej wishliście. Kolor, który otrzymałam to brudny róż, odrobinę siny i nadzwyczaj twarzowy. Daje dosyć matowe wykończenie i na ustach wygląda bardzo naturalnie.
Pomadkę zamknięto w solidnym i dosyć eleganckim opakowaniu sygnowanych imieniem Kate. Trzyma się nieźle, więc można je nosić w torebce i nie bać się, że wybrudzi wszystko, co się w niej znajduje. 


Konsystencja jest odrobinę tępa, ale kolor nadaje szybko i równomiernie. Pomadka jest raczej sucha, ale nałożona na wargi nie wysusza ich ani nie podkreśla niedoskonałości. Bez większego problemu da się wyrysować nią dokładny kontur ust. Nie zauważyłam, żeby kosmetyk jakoś specjalnie nawilżał usta. 
Efekt jest, w mojej ocenie, bardzo interesujący. Mamy intensywny kolor i niemal idealny mat, a przy tym pomadka nie roluje się na ustach jak kredka świecowa (co matowym pomadkom zdarza się nadspodziewanie często). Duży plus!


Zdjęcie zrobione pod światło, dlatego kolor wydaje się jaśniejszy. ;)

Podsumowując: pomadka firmy Rimmel sygnowana nazwiskiem Kate Moss okazała się bardzo ciekawym kosmetykiem. Szalenie podoba mi się efekt, który pozwala uzyskać - matowe usta, które wyglądają naturalnie i nie są przesuszone. Zdecydowanie polecam. 


środa, 17 kwietnia 2013

Włosy miesiąca - kwiecień

Zacznę od słowa wyjaśnienia: ze względu na fakt, że aktualnie zmieniamy dostawcę Internetu, zostałam pozbawiona dostępu do sieci. Maila sprawdzam kiedy idę na uczelnię, notatki dodaję również tylko wtedy. Czuję się trochę jak bez ręki, ale w sumie myślałam, że będzie gorzej. Było nie było już za 10 dni mam zamiar zmienić stan cywilny i fakt, że nie rozprasza mnie życie wirtualne, pozwala dużo lepiej wszystko zaplanować.
Proszę zatem o jeszcze kilka dni wyrozumiałości (te słowa kieruję nie tylko do czytelników, ale również do firm, z którymi współpracuję), kiedy podłączą mi Internet i wrócę do XXI wieku, obiecuję, że wszystko nadrobię. :))


A teraz kilka słów o włosach. W kwestii pielęgnacji zmian w zasadzie nadal brak. Dla przypomnienia powiem, że włosy myję metodą OMO nie częściej niż co trzeci dzień. Obecnie używam do tego pięknie pachnących kosmetyków Aussie. Ponadto przed co drugim myciem nakładam olej (staram się go trzymać co najmniej przez 4 godziny), a po pozostałych - maskę do włosów (około 40 minut pod folią). W zimie często suszyłam włosy letnim nawiewem (nie miałam czasu czekać aż wyschną ;)), teraz coraz częściej pozwalam im wychnąć samodzielnie. Nie stosuję prostownicy, ani lokówki.
Jedyne co się zmieniło to sposób ich czesania. W zeszłym miesiącu kupiłam bowiem swoją pierwszą szczotkę Tangle Teezer. Na początek zdecydowałam się na wersję podróżną, której fenomen zrozumiałam dopiero po około tygodniu używania. Natychmiast zamówiłam pełnowymiarową wersję i muszę przyznać, że w moim przypadku sprawdza się dużo lepiej niż podróżna. Ale temu tematowi poświęcę oddzielną notkę, póki co tylko (cytując jednego z moich wykładowców) sygnalizuję problem. :)


Jak Wam idzie z pielęgnacją? Ja zastanawiam się, czy po ślubie nie dokonać radykalnego cięcia nawet i do poziomu grzywki. Jak myślicie? :)



poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Kwietniowe zużycia


Korzystając z faktu, że mam internet (czego ostatnio w mym domu się nie uświadczy), chciałam wam pokazać kilka kwietniowych zużyć.


Jak widać, w tym miesiącu było ich niewiele, ale tak właśnie działa denko. :D W końcu zeszłam z pięciu otwartych maseł i trzech napoczętych peelingów i mam praktycznie ze wszystkiego tylko jedno aktualnie otwarte opakowanie.



Cieszę się, bo znów pojawiła się kolorówka. Podobno już nie sprzedają tego podkładu Catrice, żałuję, że nie zrobiłam zapasu.
Bioderma Sebium Serum nie zostało przeze mnie zużyte. Jego przydatność to tylko 9 miesięcy od otwarcia i żałuję, ale nie udało mi sie go zużyć.


A jak u Was? Czy macie problem (ale i komfort) z sześcioma otwartymi peelingami i masłami do ciała na raz, czy też podobnie jak ma to ostatnio miejsce u mnie, kierujecie się filozofią one thing at the time.


sobota, 13 kwietnia 2013

Eubiona - odbudowujący szampon do włosów farbowanych



Dziś chciałam Wam pokazać świetny szampon, którego od jakiegoś czasu używam. Nigdy jakoś specjalnie nie przywiązywałam uwagi do składów kosmetyków i pewnie gdyby nie blog i możliwość współpracy z formami produkującymi produkty naturalne - nigdy by się to nie zmieniło. Ale obok Eubiony testuję aktualnie kosmetyki do ciała firmy Orientana i jestem z nich bardzo zadowolona, z pewnością przy najbliższej okazji powiększę swoją kolekcję. :)
Kosmetyki Eubiony możecie kupić tutaj. Zanim zaczniemy zerknijcie na skład:


Osobiście nie jestem wielkim znawcą, ale na potrzeby tej recenzji starałam się sprawdzić, czy wszystkie składniki są naturalne. Wyszło mi, że tak, ale jeżeli coś przeoczyłam, to dajcie proszę znać w komentarzach. :)
Butelka jest wygodna i estetyczna. Wykonano ją z miękkiego, ale solidnego plastiku. Etykieta w zasadzie nie wyróżnia się w żaden sposób, ale jakoś mi się podoba. :) Do tego mamy wygodny wysuwany dziubek, który otwiera się po naciśnięciu tylnej jego części. Wygodnie i estetycznie.


Sam szampon jest świetny, ale niestety ze mną nie zostanie na długo. Nie dlatego, że mi nie przypasował, bo pod względem właściwości jest świetny (powiem na ten temat więcej za chwilę). Chodzi o to, że moja pielęgnacja zawiera odżywki i maski z silikonem w składzie. Żeby dobrze je zmyć, szampon musi zawierać (generalizując, oczywiście do każdego rodzaju silikonu, detergent jest inny) SLS, albo chociaż SLeS (w przeciwnym razie silikon nie zostanie dobrze zmyty i rzeczywiście może zalepić włosy), a ponieważ te detergenty mi nie szkodzą, właśnie przy takich szamponach zostanę.


Kosmetyk ma przyjemną konsystencję - jest gęsty i treściwy, nalany na rękę pozostaje na ręce, a nie na kafelkach, wannie, prysznicu i psie. Zapach jest bardzo przyjemny - delikatny i nieinwazyjny. Włosy umyte tym szamponem pachną ledwie wyczuwalnie. Co ciekawe, kosmetyk dosyć dobrze się pieni. Jak widać da się to osiągnąć i bez ostrych detergentów.
Produkt dobrze myje włosy z codziennych zabrudzeń, starannie oczyści skórę głowy nie wywołując przy tym żadnych podrażnień. Jest bardzo delikatny, w żadnym razie nie podrażnia skóry. Nie wysusza włosów, nie powoduje swędzenia - generalnie jest to bardzo dobry szampon zdecydowanie wart wypróbowania.


Podsumowując: szampony firmy Eubiona są bardzo przyjemne i zdecydowanie warte polecenia. Jeżeli interesujesz się składami kosmetyków i chętnie wybierasz te naturalne, myślę, że ten produkt przypadnie Ci do gustu. Polecam!




piątek, 12 kwietnia 2013

MAC satin lipstick - Daddy's little girl





Dziś pokażę Wam moje najnowsze odkrycie - cudowną, piękną, mięciutką pomadkę. Pochodzi z limitowanej edycji Maca, którą pokazywałam jakiś czas temu (Archie's Girls). Nie wiem czy jest jeszcze dostępna, ale cieszę się, że udało mi się na nią załapać, bo stała się moim osobistym hitem. :)


Daddy's Little Girl to odcień pomiędzy różem a fioletem, bardzo soczysty i nadspodziewanie twarzowy. Początkowo zastanawiałam się, czy nie zdecydować się na inny wariant kolorystyczny, ale jestem bardzo zadowolona, że wzięłam właśnie ten, ponieważ mając na ustach tę pomadkę, czuję się tak naturalnie, jakbym się w niej urodziła. ;)


Właściwości szminki są równie cudowne, jak jej kolor. Mamy tu do czynienia z wykończeniem Satin, którego jak dotąd nie próbowałam. Polubiłam się z nim nawet bardziej, niż z niedoścignionym dotąd Amplified. Satin ma niemal tak samo mocną pigmentację, kryje zaledwie odrobinę słabiej, a jest znacznie lżejsza, zupełnie jak pomadka ochronna. Na ustach zachowuje się bez zarzutu - porządnie się trzyma, nie wylewa się za kontur, ani nie rozciera. Pozostawia przyjemne uczucie delikatnego nawilżenia - ponownie pojawia się skojarzenie z pomadką ochronną. A co najważniejsze - nie wysusza ust! To mega ważne, bo w przypadku tak intensywnego i odważnego koloru, dobrze wypielęgnowane usta to podstawa, a - paradoksalnie - szminki we wzmiankowanych barwach bardzo często wysuszają usta.


Zobaczcie jak szminka prezentuje się na ustach:



Podsumowując: tak, tak i jeszcze raz tak! Sama jestem zaskoczona, ale jestem w stanie nosić tę dosyć widoczną, bądź co bądź, szminkę praktycznie codziennie. Jej właściwości sprawiają, że używanie jej to przyjemność! Szczerze polecam nie tylko tę pomadkę, ale wszystkie MACzki o wykończeniu Satin.


środa, 10 kwietnia 2013

LE Essence Vintage District - mam i ja!



Od początku tego roku starałam się dorwać limitkę Essence Vintage District. Początkowo była dostępna tylko w Hebe, ale potem poszła fama, że mają ją wprowadzić do Natur, więc dosyć często tam zachodziłam. Ostatnio przestałam, bo uznałam, że będze z nią jak z mityczną Fantasią. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy Luby, wysłany do Natury po waciki zadzwonił z informacją, że znalazł jeszcze nietknięty stand z tą właśnie edycją. Oczywiście poprosiłam go o zakup kilku rzeczy:


Zdecydowałam się na piękny róż, który od początku przykuł moją uwagę, a także szminko-błyszczyk, ozdoby do paznokci i top coat. Jak na razie wszystko bardzo mi się podoba.


Poniżej pierwsze, szybkie swatche zakupionych produktów.


Udało wam się dorwać coś z Vintage District? Na co macie ochotę?


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Nowy BB podkład Catrice, czyli o bubelku słów kilka




Dzisiejszy wpis należałoby określić raczej jako "pierwsze wrażenie", niż recenzje. Wiem jednakże, że do tego produktu kolejnego podejścia już nie będzie. Stosowałam go przez cztery dni i ani razu nie udało mi się go oswoić, chociaż w małym stopniu. Dlatego ja dziękuję. Pamiętajcie, że fakt, że produkt nie przypadł do gustu mnie, wcale nie znaczy, że Wasze odczucia będą takie same. 


Produkt Catrice nie jest jednoznacznie przedstawiony jako BB Cream, jednakże spore literki BB, oraz analiza działania, sprawiają, że kupując produkt mamy wrażenie, że to właśnie taki typ kosmetyku. Według producenta, specyfik ma bardzo szerokie spektrum działania: pomaga radzić sobie z nadmiarem sebum, ujednolica koloryt cery, chroni przed promieniami UV, wygładza, maskuje niedoskonałości i nawilża. Brzmi nieźle? Może i tak, szkoda, że nie działa. :)


Do stosowania "BB Creamu" przystąpiłam niezwłocznie po jego zakupie. Nałożyłam go na oczyszczoną micelem twarz, licząc na obiecywane działanie nawilżające. Przeliczyłam się. Skóra była naciągnięta i szorstka, do tego stopnia, że musiałam zmyć kosmetyk.
Spróbowałam ponownie. Tym razem nałożyłam na twarz cieniutką warstewkę lekkiego kremu, a na wierzch nasz niesamowity produkt. Buzia świeciła się tak mocno, że zużyłam co najmniej dwukrotnie więcej pudru, niż zwykle, żeby nieco ją zmatowić (a musicie wiedzieć, że ostatnio jest w bardzo dobrym stanie - nie świeci się, a i nieprzyjaciół brak). Krycie jest średnie, na moich cieniach pod oczami i na skrzydełkach nosa prawie niewidoczne. Dobrze poradził sobie z zamaskowaniem przebarwień. Skóra może była nieco gładsza, ale z porami nie stało się zupełnie nic.


Ponieważ nigdy nie skreślam kosmetyku po pierwszym niepowodzeniu, stosowałam ten fantastyczny specyfik przez cztery kolejne dni (do dziś). Po przyjściu z zajęć zauważyłam wysyp drobnych krostek. Ponieważ ten krem to jedyne co ostatnio zmieniło się w mojej codziennej rutynie, podejrzewam, że to właśnie on spowodował ich wysyp. Dlatego ja się już z nim żegnam. Wiele jestem w stanie znieść, ale na powrót problemów z cerą się nie godzę i kropka!


Podsumowując: według producenta, kosmetyk ma spełniać sześć funkcji. U mnie spełnia zaledwie trzy. To niezbyt dobry podkład, który z BB Creamem nie ma nic wspólnego. Aż nie chce się wierzyć, że ta sama firma mogła wypuścić fantastyczny Infinite Matt. Ja zostanę właśnie przy nim, a temu kosmetykowi już podziękuję.




A zdjęcia słoneczne i żółte, bo ładne słońce jest i się cieszę. :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...