wtorek, 31 lipca 2012

Inglot 27 TG - pędzel duo fibre



Moja miłość do pędzli zaczęła się mniej więcej rok temu. Teraz niestety (albo i stety) została trochę zahamowana, ponieważ najzwyczajniej w świecie mam ich już tyle, że kupowanie kolejnych nie ma sensu. Owszem, ostatnio zrobiłam większe zamówienie na flat topy, ale tylko dlatego, że podkład nakładam prawie codziennie i najzwyczajniej w świecie nie chce mi się myć go aż tak często.
Ale jakieś trzy miesiące temu, z wielkim zdziwieniem, skonstatowałam, że nie mam porządnego duo fibre! Miałam jakiś tam mały i mizerniutki z LancrOne, ale takiego z prawdziwego zdarzenia w mojej kolekcji brakowało. Niewiele myśląc wysłałam lubego do Inglota celem zakupu. Warto dodać, że pani ekspedientka powiedziała mu, że prezentowany dziś produkt to flat top. Chlopię moje było przekonane, że wie co ma kupić, ba! do tamtego momentu wierzył, że zupełnie nieźle nazwy pędzli przyswoił i dzwoni do mnie zdezorientowany co robić. Wątpliwości rozwialiśmy, luby aplikator zakupił i przyniósł, a ja poczęłam testować. 



Pędzel plasuje się w średniej półce cenowej, kosztował bowiem nieco ponad pięćdziesiąt złotych (myślę, że 56 zł, ale nie jestem tego w 100% pewna). Jego włosie - jak na duo fibre przystało, składa się z dwóch różnych części: czarne krótkie i gęste oraz białe, dłuższe i rzadsze. Jest to mieszanka taklonu i specjalnie selekcjonowanej sierści kozy. Rączka jest bardzo gruba i solidna, pędzel pewnie leży w dłoni. Nie mam zastrzeżeń do sposobu jego wykonania - uważam, że jest staranny, a sam produkt - trwały.
Duo fibre ma wiele zastosowań zainteresowanych odsyłam do notki o pędzlach. Ja używam go przede wszystkim do nakładania płynnych podkładów.



A teraz kilka mniej przyjemnych słów. Niestety, 27 TG najzwyczajniej i najnieprzyjemniej w świecie kłuje mnie podczas aplikacji podkładów. Z tego powodu nie lubię go używać i sięgam poń tylko kiedy nie mam już innego aplikatora. Pewnie gdybym nie miała do czynienia ze innymi świetnymi pędzlami, jak Hakuro, czy Sigma, walczyłabym i jeszcze myślała, że wszystko jest ok, ale ponieważ wiem, jak być może, używam go najrzadziej jak tylko się da.
Nakładając nim podkład "stempluję" twarz. Jeżeli tylko, pomimo kłucia, robię to dostatecznie mocno i starannie to makijaż wychodzi ładnie, pod tym względem narzekać nie mogę. Mimo tego, najzwyczajniej w świecie szkoda mi nerwów i skóry, zwłaszcza, że podobny efekt mogę uzyskać bez większego problemu i w komfortowy sposób np flat topami z Hakuro.
Poza tym pędzel jest w porządku, włosie nie odkształca się, nie wypada, dobrze znosi mycie. Mokry bardzo nieprzyjemnie pachnie, ale to już "zasługa" naturalnego włosia.



Podsumowując: osobiście nie polecam tego pędzla. Jeżeli jednak lubicie kłucie podczas nakładania podkładu (jakiś pędzlowy odpowiednik akupunktury, lub raczej akupresury) to jak najbardziej polecam, bo do samego wykonania i trwałości nie mam zastrzeżeń.


poniedziałek, 30 lipca 2012

Inglot: Pigment do ciała nr 63



Kiedy pod koniec zeszłego roku pojawiła się informacja, że Inglot wprowadza do swojej oferty pigmenty do ciała, fanki marki szturmem rzuciły się do salonów celem przetestowania tej nowości. Poszłam zobaczyć i ja. Z tej wycieczki wróciłam z prezentowanym dzisiaj pigmentem, który nosi numer 63. 



Od razu na wstępie chciałam zwrócić uwagę na duży wybór cudownych kolorów. Wszystkie możecie zobaczyć np na blogu Barw Wojennych, o tutaj. Podoba mi się, że Inglot wprowadził od razu tak szeroki wybór i klientki, które chciały przetestować produkt nie musiały brać takich kolorów jakie zastały, ale mogły spróbować poszukać odcienia, który rzeczywiście przydałby się w ich zbiorach i poprzez testowanie wypełnić posiadane luki.
Kierując się powyższą myślą jak również silnym - w tamtym okresie - zamiłowaniem do wszelkiego rodzaju przybrudzonych odcieni, wybrałam ten o numerze 63. Ma on w sobie coś z zieleni, coś z brązu, sporo złota i połysk. W mojej opinii jest to typowy kameleonowy zgnitek.



Słoiczek wygląda zgrabnie i estetycznie, ale niestety nie jest zbyt praktyczny. Jak widzicie na powyższych zdjęciach, proszek panoszy się po wszystkich powierzchniach i utrzymanie czystości jest po prostu niemożliwe. Drugim negatywnym skutkiem jest fakt, że dużą część produktu tracimy w sposób bezpowrotny. Jasne, stosunek ilości do ceny i tak jest niezły - za 1 g płacimy bowiem 27 złotych i wydaje mi się, że tę pojemność będę zużywać baardzo długo.
Sam proszek jest raczej przyjemny we współpracy. Używam go zarówno na sucho, jak i na mokro i w obydwu wariatach sprawdza się doskonale. Produkt ma wilgotną, jakby kremową konsystencję, dzięki czemu nie osypuje się, a ponadto dobrze aplikuje na oko. Pigmentacja jest bardzo dobra, intensywny kolor zostaje na skórze już po jednym "maźnięciu". Efekt ten można intensyfikować poprzez nakładanie kolejnych warstw.
Jakość jest bardzo dobra. Pigmenty trzymają się oka przez cały dzień, podobnie jak "słocze" zrobione na ręku.



Podsumowując: jedynym zastrzeżeniem, jakie mam do tego produktu jest niewygodne - w mojej opinii - opakowanie. Uważam, że małe sitko, albo inny sposób dozowania rozwiązałyby problem. Sam pigment jest bardzo przystępny w używaniu, myślę, że jeżeli będę miała trochę wolnej gotówki, może zdecyduję się na kolejne.


sobota, 28 lipca 2012

Tag You Tube'owy


Dawno nie robiłam żadnego taga, już mi było do tego rodzaju zabawy tęskno, więc z zadowoleniem przyjęłam fakt, że do kolejnej tego typu rozrywki zaprosiła mnie Obsession
Temat taga jest mi średnio bliski, ponieważ nie śledzę zbyt wielu kanałów na YouTube'ie. Tym niemniej podzielę się z Wami tymi, które śledzę. ;)


1. Vlogerką, którą zaczęłam podglądać jako pierwszą jest Promise Phan, która zajmuje się metamorfozami. Na jej kanał przeniesiecie się klikając tutaj.
2. Od dłuższego czasu śledzę także xBebe18, którą znacie z bloga Lil' bit of everything. Jej kanał znajduje się tutaj.
3. Kolejny kanał, na którym bywam regularnie i który bardzo lubię prowadzony jest przez siostry Pixiwoo i znajduje się tutaj.
4. Poszukując informacji na temat używania Beauty Blendera do nakładania podkładów mineralnych natknęłam się na tego pana. Jego filmiki wywołują u mnie autentyczny uśmiech, lubię tam zaglądać. :)
5. Ostatnio odkryłam kanał Aliny Rose. Myślę, że większość z Was już Ją zna, ale i tak zapraszam tutaj.
6. Ostatni subskrybowany przeze mnie kanał nie traktuje o kosmetykach, ale oglądanie filmików użytkownika GrizzMK szalenie mnie bawi. Podaję link, może rozbawi i Was. :)

I to byłoby już wszystko. :) Mówiłam, że nie jest tego zbyt dużo. 
Taguję moje top spamerki, czyli:



czwartek, 26 lipca 2012

10 kobiet, których styl najbardziej mnie inspiruje


Ta notka miała początkowo przedstawiać dziesięć najbardziej inspirujących i kultowych makijaży wszech czasów. Wybierając zdjęcia stwierdziłam, że nie można opierać się jedynie na makijażu, bo bez odpowiedniej oprawy nawet najpiękniejszy nie zrobi na nikim wrażenia. Ostatecznie stanęło na czymś w rodzaju dziesięciu kobiet, których styl najbardziej mnie inspiruje. Kolejność jest przypadkowa, bo nie umiałabym jej ustalić. Chcę zaznaczyć, że nie jest to lista najpiękniejszych kobiet, ale najbardziej - w mojej opinii interesujących, posiadających swój styl, a oprócz niego czar i urok osobisty, bez których nawet najlepsze stylizacje są nudne i płaskie.
Jest jeszcze wiele kobiet, które uwielbiam, ale skoro przyjęłam, że ma być ich dziesięć - niech tak zostanie. Może kiedyś dodam ciąg dalszy. :)
Opisów brak. Nawet zaczęłam dodawać, ale przy trzecim zdjęciu zorientowałam się, że piszę praktycznie to samo. Z wyjątkiem może dwóch przedstawicielek, cały podpis można by zawrzeć w dwóch słowach: klasa i ponadczasowość. Zapraszam do oglądania:

Audrey Hepburn


Marilyn Monroe


Jane Birkin


Vivien Leight 


Coco Chanel


Twiggy


Carrie Bradshaw


Dita von Teese


Angelina Jolie


Amy Winehouse



środa, 25 lipca 2012

The Balm Overshadow: If you're rich I'm single - cień do powiek






Ostatnio lecę jak szalona z recenzowaniem kolorówki, żeby więc nie przerywać tej dobrej passy - dziś mam dla Was kolejne cudeńko, tym razem firmy TheBalm. 
Osoby, które śledzą mojego bloga wiedzą, że niestety cienie tej firmy mi nie służą (ale dzięki temu moja paletka Nude'tude znalazła nową właścicielkę ;)). Ten jeden pozostawiłam w moich zbiorach pomimo tego faktu, ponieważ nakładam go jedynie w załamanie powieki, a w tym miejscu mam chyba po prostu mniej wrażliwą skórę, niż na dolnej części powieki ruchomej, ponieważ tam nie czuję skutków uczulenia.



Opakowanie - jak w przypadku TheBalm ma to miejsce zawsze - jest śliczne. Zarówno na zewnętrznym kartoniku, jak i na pudełeczku właściwym znajduje się rysunek w stylu pin-up. Na kartoniku możemy przeczytać kilka informacji związanych z produktem. W środku znajduje się blokada, której zadaniem jest uniemożliwienie okrągłemu opakowaniu bezładnego przemieszczania się. 
Opakowanie właściwe jest plastikowe i trwałe. Plastik jest gruby, więc upadki mu nie straszne. W środku znajduje się typowe dla sypkich cieni mineralnych sitko, które z jednej strony pomaga nam nabrać właściwą ilość kosmetyku, a z drugiej - sprawia, że nie raz odrobina nam się zmarnuje (bo cień, który już dostał się na sitko trudno włożyć z powrotem pod nie, a podczas otwierania i stosowania często coś tam się usypie).



Jakościowo cień jest bardzo dobry. Doskonale zmielony i jednocześnie w jakiś przedziwny (ze względu na jego stan skupienia i konsystencję) sposób wilgotny. Nie umiem wytłumaczyć jak to możliwe, bo sam proszek oczywiście mokry nie jest, ale konsystencja ma jakby kremową, zupełnie inną, niż np produkty Everyday Minerals, które są bardzo suche. Dzięki temu używa się ich bardzo przyjemnie - bez problemu przyklejają się nawet do nie zwilżonego uprzednio pędzelka, nie osypują się, i doskonale stapiają się z powieką.
Cień jest bardzo dobrze napigmentowany. Jest to średni, lekko przybrudzony brąz z domieszką złota, dosyć lśniący. ;) Szczerze powiedziawszy dokładnie takiego odcienia brakowało mi w paletce Nude'tude - brązu do zaznaczenia załamania powieki w delikatnych, dziennych makijażach. W Nude'tude oczywiście pięknych brązów nie brakowało, ale - w mojej opinii - wszystkie były zbyt ciemne, by nadawać się do no-makeupowego makijażu codziennego.
Trwałość jest bardzo dobra. Cień nie wędruje po powiece, nie zbija się, nie włazi w załamanie. Dużą zaletą - zwłaszcza uwzględniając jego przeznaczenie w moim makijażu - jest to, że nie blednie, więc powieka przez cały czas jest podkreślona.



Podsumowując: z jednej strony trudno jest polecać mi cienie TheBalm, ponieważ - jak już wspomniałam - uczulają mnie. Tym niemniej akurat ten produkt mogę polecić nie tylko z obiektywnego punktu widzenia, ale także z mojego własnego, subiektywnego. Obiektywnie rzecz ujmując: ma świetne właściwości i piękny kolor, zaś subiektywnie: w miejscu, w którym go używam nie wywołuje u mnie żadnych nieprzyjemnych objawów. Także - już bez przedłużania - polecam.


wtorek, 24 lipca 2012

LE Catrice Revoltaire: Powder Blush - róż do policzków





Uwzględniając, że notka prezentująca moje zdobycze z edycji Revoltaire już teraz, zaledwie po miesiącu od zamieszczenia, jest na piątym miejscu najczęściej czytanych w historii bloga, a ten róż jest hitem tej właśnie kolekcji, domyślam się, że i ta notka bardzo Was zaciekawi. Róż udało mi się "dorwać" już w pierwszych dniach i początkowo używałam go praktycznie codziennie. Teraz wróciłam do mojego ulubionego MACzka, ale nie dlatego, że z Revoltaire coś jest nie tak - po prostu Macowego Fleur Power lubię najbardziej. ;)


Róż wykonany jest w taki sposób, że kolory przechodzą stopniowo od najjaśniejszego do najciemniejszego tworząc gradient. U góry mamy jasną, trochę przybrudzoną brzoskwinkę, na dole - brzoskwinkę z domieszką czerwieni/różu/pomarańczu. Całość doprawiona pewną ilością złotych drobinek, które na skórze dają efekt podobny, jak w różu Hot Mama z TheBalm (choć nie rozświetlają, aż tak bardzo, tym niemniej z tym kosmetykiem Revoltaire mocno mi się kojarzy).
Opakowanie jest zgrabne - niewielkie, przezroczyste z interesującą grafiką na zamknięciu. Myślę, że to pudełeczko będzie ozdobą każdej toaletki.



Nie mam żadnych zastrzeżeń do jakości tego różu. Po pierwsze nie pyli się, a to bardzo ważne. Jakieś takie mam szczęście do kosmetyków do konturowania, które mocno się pylą, co na ogół (nie licząc może opisywanego niedawno bronzera z Essence) bardzo mnie denerwuje. Ten jest bardzo drobno zmielony, a mimo tego daje radę. ;) Używając go przesuwam kolistymi ruchami pędzla po całej powierzchni starając się dokładnie wymieszać kolory. Myślę, że można spróbować stosować skrajne barwy oddzielnie, ale mnie osobiście nie chce się w to bawić. :)
Produkt dobrze nakłada się niezależnie od pędzla, jakiego użyjemy do aplikacji. Na skórze wychodzi bardzo delikatnie, trudno jest zrobić sobie nim krzywdę. Mimo tego myślę, że równie dobrze nada się dla ciemniejszych karnacji - jest dobrze napigmentowany, więc sądzę, że nałożenie więcej niż jednej warstwy daje bardziej wyrazisty efekt. 
W kwestii trwałości powiem standardowo: bardzo dużo zależy tutaj od podkładu. Tym niemniej ten konkretny róż wypada w mojej opinii powyżej przeciętnej. 


Od lewej: swatch dolnej, ciemniejszej części opakowania, wymieszana całość, swatch górnej, jasnej części

Podsumowując: róż z limitowanej edycji Catrice firmy Revoltaire to dobry kosmetyk w cudownej oprawie i zupełnie znośnej cenie (ok 16 zł). Jeżeli macie jeszcze możliwość go nabyć to gorąco polecam!

poniedziałek, 23 lipca 2012

Bioderma Sebium AKN Fluide - fluid/krem do twarzy





Czytelnicy mojego bloga wiedzą, że uwielbiam kupować kosmetyki kolorowe. Zaczynam mieć ich już na tyle dużo, że pytam samą siebie: "gdzie rozum?"  i poczynam rozglądać się za nowym hobby. Tym niemniej nie zaniedbuję pielęgnacji, bo jestem zdania, że nawet najlepsza kolorówka nie pomoże, jeżeli skóra nie będzie w dobrym stanie. Mniej więcej pół roku temu odstawiłam hormony i stan mojej cery znacznie się pogorszył, zaczęłam zatem rozglądać się za kosmetykami nastawionymi typowo na walkę z trądzikiem. Linię Sebium firmy Bioderma znałam od dawna, ale stosowałam z niej jedynie płyn micelarny i żel do mycia twarzy. Sprawowały się doskonale, uznałam zatem, że jeżeli coś pomoże to na pewno Bioderma. Jak zwykle się nie zawiodłam. :)


Za chwilę odniosę się kolejno do obietnic producenta, wcześniej tylko dwa słowa na temat opakowania. Jest ono identyczne jak opisywanego tutaj kremu Al. Różni je jedynie kolor nakrętki. Jak pisałam przy okazji recenzji tamtego produktu opakowanie jest bardzo cienkie, co wygląda super, ale sprawia, że buteleczka jest mało stabilna. Ale uznawanie tego za wadę byłoby nadmiernym czepialstwem - można przecież zwyczajnie położyć go, miast stawiać. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku kremu Al, buteleczka AKN również zakończona jest wąziutkim dozownikiem, który umożliwia wydobycie dokładnie takiej ilości mazidła, jakiej potrzebujemy. Jest czysto, higienicznie i bez strat. ;)
Na allegro do kupienia od 38 zł.


A teraz kolejno, producent obiecuje, że produkt:
oczyszcza pory i wygładza skórę - Zgadzam się. Aktualnie nie używam nic, co zapychałoby pory, ale jako palaczka zawsze mam z tym mniejszy lub większy problem. Obecnie moja skóra jest bardzo gładka, zaskórniki i wągry nie pojawiają się, generalnie żyć nie umierać!,
reguluje jakość sebum, zmniejszając tym samym powstawanie zaskórników - Zgadzam się. O zaskórnikach było już powyżej, zaś w kwestii sebum, muszę się przyznać, że nigdy nie miałam mniejszego z nim problemu. Obecnie nawet po użyciu fluidu kolorowego, konieczność zmatowienia skóry wynika wyłącznie z mojego przekonania, a nie z realnej potrzeby,
nadaje się nawet do skóry wrażliwej i gwarantuje optymalną skuteczność - Nie wiem. W tej kwestii wypowiedzieć się nie mogę, gdyż skóry wrażliwej na szczęście nie mam,
- pozostawia skórę gładką i oczyszczoną, a jej naturalna równowaga zostaje przywrócona - Zgadzam sięTa obietnica jest może mało konkretna, ale powiem, jak to jest u mnie: po zastosowaniu kremu nawilżającego, skóra ma się dobrze, ale jeżeli "chlapnę" go zbyt dużo, potrzebuje więcej czasu, by go zaabsorbować. AKN działa w inny sposób - czasem mam wrażenie, że niespecjalnie nawilża cerę, jednocześnie w jakiś sposób zapewniając jej wszystko czego potrzebuje. Po jego nałożeniu czuję, że moja buzia ma dokładnie to, czego jej potrzeba w idealnie dostosowanej ilości. Jest odprężona, rześka, sprężysta. Ciężko to sprecyzować, brzmi to bardziej literacko, niż jak recenzja, ale nie umiem inaczej tego określić,
-  ma lekką, beztłuszczową, hipoalergiczną i nie klejącą się konsystencję + jest idealny jako baza pod makijaż - Zgadzam się. AKN to jeden z niewielu kremów, na które mogę nałożyć podkład nie odczekawszy praktycznie ani chwili. Po jego nałożeniu buzia jest zmatowiona, a nie - jak ma to miejsce w przypadku typowych kremów na dzień - lekko wilgotna. 
Na samej górze napisano jeszcze, że jest to fluid działający na wszystkie przyczyny i objawy trądziku. Czy działa na przyczyny - nie wiem, ale na objawy zdecydowanieOd kiedy zaczęłam go stosować (ok. 2 miesiące temu) wyskoczyło mi nie więcej jak 5 nieprzyjaciół i zawsze było to dodatkowo powodowane bądź zbliżającym się okresem, bądź zakrapianą imprezą. Liczba zaskórników zmalała niemal do zera a, sebum wydzielane jest w rozsądnych ilościach. Poprawił się także ogólny stan skóry - wszelkie pozostałości po pryszczach zniknęły, cera wygładziła się, a koloryt - nieco wyrównał


Podsumowując: wiem, że aż podejrzane, że zgadzam się ze wszystkimi obietnicami producenta, ale chyba znalazłam krem idealny. Oczywiście, jeżeli moje problemy z trądzikiem unormują się, prawdopodobnie przerzucę się z powrotem na zwykły, nawilżający, ale póki co ten radzi sobie świetnie. Jedyne o czym musimy pamiętać, to by w okresach jego stosowania intensywniej nawilżać twarz, np. przy użyciu maseczek, bo krem nie jest nastawiony na nawilżanie i takowe jego działanie nie jest zbyt silne.


niedziela, 22 lipca 2012

LE Essence: A New League - bronzer




Kosmetyk dziś opisywany zapowiadał się doskonale. Wydawało się, że będzie hitem limitki Essence A New League. Ładny wygląd mozaiki i podejrzenie swatchy na zagranicznych blogach sprawiło, że większość maniaczek marki zapowiedziało, że będzie się starało go nabyć. Ja również do nich należałam. Kiedy pojawiła się informacja, że kosmetyki trafiły do Rossmanów biegałam od jednej drogerii do następnej i jakoś nie umiałam na niego trafić. A na Essence'owym wątku na wizażu pojawiały się opinie. Niektóre bardzo entuzjastyczne, inne stwierdzające wprost, że, zdaniem autorki, kosmetyk jest bublem. Nie zniechęciło mnie to i kiedy tylko nadarzyła się okazja weszłam w posiadanie bronzera. 


Opakowanie nie należy do najpiękniejszych, ale też nie straszy. Jest proste i dosyć solidne - dokładnie takie, jakie posiadały pudry rozświetlające z limitowanek Vampire's Love i Blossoms etc (można więc powiedzieć, że jest typowe dla Essence). Zatrzask z początku trzyma trochę zbyt mocno (do tego stopnia, że niektóre osoby pisały, że próbując otworzyć kruszyły sobie większą część kosmetyku), ale szybko się wyrabia.
Pudrowa mozaika składa się z czterech kolorów: jasnego, bardzo neutralnego beżu, którego jest w niej najwięcej, jasnego, herbatnikowego brązu, dosyć ciemnego, czekoladowego odcienia i czystej bieli.


Wspomniany przed chwilą czekoladowy odcień okazał się być najbardziej problematycznym dla osób z jasną cerą. Dziewczyny pisały, że niezależnie od tego, co by z nim robiły (włączając w to zaklejenie go) na pędzlu, w miejscu, które zetknęło się z rzeczonym rombem, zostaje kolor tak intensywny, że nie sposób nałożyć go na twarz.
Niektórzy uważali, że bronzer ma przyjemny herbatnikowy kolor, zaś inni, że niezależnie od użytego aplikatora przy pomocy tego kosmetyku są w stanie stworzyć sobie na twarzy wyłącznie, jak to określano, cegłę.
Nie wiem dlaczego opinie są, aż tak różne, ale Piłsudski powiedział kiedyś, że racja jest jak dupa, każdy ma swoją i myślę, że z opiniami jest identycznie, więc nie będę się nad tym dłużej rozwodzić, tylko dodam swoją. 


Osobiście nawet lubię ten bronzer. Uwzględniając fakt, że generalnie nie przepadam za tego typu kosmetykami, ten i tak jest jednym z lepszych, które trzymałam w swoich dłoniach. Po pierwsze i najważniejsze - jest w stu procentach matowy, o co wbrew pozorom wcale nie tak prosto (a podobno bronzery z drobinkami zupełnie nie spełniają swojego zadania). Ponadto kosmetyk jest bardzo drobno zmielony i dosyć mocno się pyli. Jest to zarówno wada jak i zaleta - wada, bo bezsensownie tracimy sporo produktu, zaleta, bo w każdej chwili możemy strzepnąć nadmiar, a więc lepiej dozować ilość nabieraną na pędzel. Osobiście nakładam go moim kabuki z e.l.f.a, który nie jest tak gęsty jak inne tego typu aplikatory. Dzięki temu, nawet jeżeli nabiorę zbyt dużo, efekt nie jest tragiczny. Dokładnie mieszam wszystkie kolory, a następnie solidnie strzepuję nadmiar. Aplikując w ten sposób, uzyskuję ładny, herbatnikowy kolor, dobrze pasujący do mojej cery, która jest dosyć blada.
Trwałość kosmetyku jest uzależniona od podkładu, na który go nałożymy, ale jest dosyć dobra.
Nie zauważyłam, żeby kosmetyk zapychał, albo się warzył.

Chciałam zaznaczyć obszar, gdzie znajduje się bronzer, ale zdjęcia obrabiał luby i tego nie zrobił. Generalnie możecie go zobaczyć w odległości trzech do sześciu cm w dół od napisu z nazwą mojego bloga

Podsumowując: bronzer Essence okazał się być kosmetykiem wielce kontrowersyjnym. Ja osobiście go lubię, uważam, że zupełnie nieźle da się wykonturować twarz używając go, jednak trzeba się nauczyć używać go zgodnie z własnymi predyspozycjami.


piątek, 20 lipca 2012

LE Catrice: Revoltaire Colour Bomb - szminka





Tak jakoś jest, że ostatnio dużo bardziej zachwycam się limitowanymi edycjami Catrice, niż dotychczasowego ulubieńca, czyli Essence. Revoltaire nie jest wyjątkiem w tej kwestii, myślę, że jest to jedna z najbardziej spójnych i, co tu dużo mówić - najładniejszych - kolekcji jakie ostatnio zdarzyło mi się widzieć. Wzięłabym z niej praktycznie wszystko, ale postanowiłam powściągnąć swoje kosmetykoholiczne zapędy i ograniczyłam się nieco. ;) Jedyne, co nie pasuje mi do tej pięknej całości to nazwa. Nie do końca rozumiem w jaki sposób koresponduje ona z kolorami i rodzajem kosmetyków, ale to już szczegół.
W dzisiejszej recenzji opowiem Wam o cudnej szmince o nazwie Colour Bomb.



Pomadka zamknięta jest w ślicznym opakowaniu. Jest ciężkie i solidne, dobrze leży w dłoni. Zamykane na równie solidny zatrzask, nie ma zatem obaw, że samo otworzy nam się w torebce.
Kolor jest piękny. W opakowaniu wygląda na czysty róż, ale osobiście (zwłaszcza na ustach) widzę w niej domieszki czerwieni. Dzięki temu efekt jest bardziej naturalny, mimo iż kolor sam w sobie bardzo intensywny.





Pomadka ma matowe wykończenie (i to bardzo matowe; na ustach nie lśni nawet odrobinę), a mimo tego nie jest "tępa" (chodzi mi o te przypadki, kiedy można jeździć i jeździć po ustach sztyftem, tak naprawdę nie czując, czy choć trochę je barwi). Ta jest bardzo przyjemna i nawet trochę kremowa. Oczywiście na tyle na ile to możliwe. ;) Mimo że jest wygodniejsza w użyciu, niż większość matowych pomadek, kolor nie przechodzi na usta tak szybko, jak ma to miejsce w przypadku szminek o innym wykończeniu. Konieczne jest kilkukrotnie przeciągnięcie sztyftu po wargach, ale uważam, że i tak nie jest źle.
Efekt jest, moim zdaniem, zachwycający. Przez to, że pomadka jest idealnie matowa, moje usta wyglądają, jakby kolor nadany przez szminkę był ich naturalnym. Produkt nie wysusza ust.
A teraz kilka słów o wadach (a w zasadzie wadzie): nie wiem dlaczego, ale zdarza mi się, że dobrze nałożona pomadka po chwili zaczyna wyglądać nieestetycznie. Zbija się na ustach i nie da się jej rozmazać. Nie wiem skąd się to bierze, ale jeżeli macie jakiś pomysł - piszcie w komentarzach. :)


Podsumowując: nie sądzę, żebym musiała przekonywać do tej pomadki fanki matu na ustach. Cena jest niewysoka (16, albo 20 zł, nie jestem pewna), a efekt - uroczy. Osoby, które wolą bardziej błyszczące usta mogą zawsze spróbować dodać blasku temu fantastycznemu kolorowi, poprzez nałożenie błyszczyka. Polecam!


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...