Niespecjalnie lubię pisać o kremach do twarzy. Powód jest prosty - cytując Kubusia Puchatka - z takimi kremami "nigdy nic nie wiadomo". Mogę stosować jakiś przez miesiąc i być z niego zadowolona, mogę stosować przez trzy i uznać, że to moje KWC, a w następnym dniu zauważę jakieś działanie niepożądane, lub uznam, że to jednak on jest winny jakiejś zmiany skórnej, której przyczyn nie mogłam zlokalizować. Z drugiej strony nie chcę prowadzić bloga, w którym opisuję tylko kolorówkę, więc staram się zachować w miarę równe proporcje w recenzowaniu pielęgnacji. Dlatego właśnie zdecydowałam się napisać dzisiaj o kremie Ginkgo Biloba od Bielendy.
W kwestii obietnic producenta odsyłam Was do strony kremu na wizażu. Chciałam zamieścić "oficjalny" opis producenta, ale zewnętrzne opakowanie gdzieś mi wsiąkło, a strona niestety aktualnie nie działa. :)
Opakowanie jest wygodne i solidne. Osobiście bardzo lubię te Bielendowe kulki (w podanym linku z wizażu jest zdjęcie tamtych opakowań), ale muszę przyznać, że ta wersja jest po prostu trwalsza. Plastik jest gruby, generalnie - solidna robota (;)), która - w przeciwieństwie do wzmiankowanej już kulki - ma szanse przeżyć upadek. :)
Zdecydowałam się na ten krem dlatego, że wyczytałam, że poprawia wizualnie stan skóry osób palących. Ponieważ od tego nieprzyjemnego nałogu póki co nie planuję odstąpić, postanowiłam chociaż w małym stopniu zadbać o skórę. I do jakich doszłam wniosków?
Krem stosuję tylko na noc. Jest gęsty i tłusty, a ponadto zostawia delikatny film - dlatego nie jestem w stanie nakładać go pod makijaż. Jako krem na noc nadaje się doskonale. Fantastycznie nawilża skórę już od pierwszego użycia. Na drugi dzień jest miękka i gładka, dobrze odżywiona. Jeżeli chodzi o zmarszczki - owszem, likwiduje je, ale jeżeli nastawiamy się na pielęgnację skierowaną bezpośrednio w przeciwdziałanie starzeniu się skóry, niestety dobrego serum nie zastąpi. Osobiście nie mam jeszcze zbyt wielu zmarszczek - zaledwie kilka drobnych w okolicach oczu, oraz dosyć widoczne bruzdy w okolicach ust (od uśmiechania się ;)). Z pierwszym rodzajem zmarszczek krem poradził sobie doskonale, wyraźnie je spłycił tak, że są praktycznie niewidoczne. Jeżeli jednak chodzi o bruzdy, to, szczerze mówiąc, nie widzę żadnej różnicy pomiędzy stanem sprzed używania kremu, a sytuacją obecną. ;)
Czy moja zombie-skóra palacza poprawiła się? Cóż, myślę, że jest nieco mniej szorstka, ale poza tym nie zauważyłam większych zmian. Faktem jest jednak, że nie palę, aż tak dużo, więc cera nie jest jeszcze tak zniszczona.
Podsumowując: jeżeli szukacie dobrego nawilżenia i pomocy w początkowych fazach walki ze starzeniem się skóry, krem Bielendy trafi idealnie w Wasze potrzeby. Jeżeli chcecie go kupić jako typowy krem przeciwzmarszczkowy - możecie trochę się zawieść, bo - co wynika nawet z opisu producenta - jego zadania są zupełnie inne.
u mnie pewnie by się sprawdził bo mam suchą skórę;)
OdpowiedzUsuńMam krem do ciała z tej serii, zapach mnie bardzo zniechęca do używania go:(
OdpowiedzUsuńja tak kompletnie nie w temacie, ale... wspomniałaś, że studiujesz prawo - możesz polecić jakieś kompendium na rozszerzoną historię? wybór jest spory a ja nie miałam z żadnym póki co do czynienia...
OdpowiedzUsuńŁadnie sie ten krem prezentuje;)
OdpowiedzUsuńfajnie się prezentuje, myślałam nad zakupem kremu z Bielendy do twarzy trądzikowej, orientujesz się może jak się sprawują? :)
OdpowiedzUsuńOsobiście nie korzystałam nigdy z ich linii do cery trądzikowej, generalnie na wszystkie tego rodzaju problemy polecam Biodermę, linię sebium - jest trochę droższa (chociaż na allegro da się kupić w zupełnie przyzwoitych cenach), ale naprawdę ok. :)
Usuńladne ma opakowanie, chociaz myske ze ja go jeszcze nie potrzeuje ;)
OdpowiedzUsuń