piątek, 26 września 2014

Jeszcze chwilę cierpliwości

Wiem jak to wygląda. Jakbym złapała chwilowy słomiany zapał, popisała przez chwilę i znów zniknęła na rok. Ale nie zamierzam.
Przestój na blogu bierze się stąd, że w dniu jutrzejszym zdaję egzamin wstępny na aplikację. Przygotowania do niego pochłaniają mnie w znacznym stopniu i mimo że mam wyrzuty sumienia, że nic nie zamieszczam, wydaje mi się, że większe wyrzuty sumienia miałabym gdybym się nie przygotowywała. Bo egzamin organizują tylko raz do roku i kosztuje miliony monet.
Wiem, że mogłam napisać wcześniej, nie wiem czemu tego nie zrobiłam.
Ale jutro napiszę egzamin i przy dobrych wiatrach od przyszłego tygodnia wrócę do regularnego pisania. A zacznie się od relacji z wyjazdu.

Dajcie mi jeszcze chwilę.

piątek, 29 sierpnia 2014

3 niedrogie pudry: 2 buble i 1 perełka

Po dwóch dniach odpoczynku od tematów związanych z pielęgnacją cery czas powrócić do wpisów jej poświęconych. Bo jak już jestem w takim ciągu, to lepiej zrobić cały temat całościowo i porządnie, póki pamiętam co i jak. 
notce, która zapoczątkowała tę serię poświęciłam chwilę na podzielenie się kilkoma refleksjami na temat pudrów. Że miałam porządny Clinique, że szkoda mi było kasy na nowy, ale że nie umiem znaleźć dobrego w normalnej cenie. Że kupiłam już trzeci i dalej nie jestem zadowolona i, że niedługo drożej mnie wyjdą te tanie pudry, niż jeden porządny Clinique.


Ale właśnie ten trzeci okazał się całkiem fajny. I chociaż poprawę stanu cery na pewno w dużej mierze zawdzięczam ukochanemu AKN, jestem pewna, że zmiana pudru też mogła tu dużo zdziałać. Więc dziś pokażę Wam wszystkie trzy: dwa bubelki i jednego wybrańca. Żaden nie kosztował więcej niż 15 zł. Bo mimo iż zasadniczo uważam, że na twarzy nie powinno się oszczędzać, to każdy wie, że nie zawsze mamy możliwość kupowania kosmetyków za kosmiczne kwoty. Dlatego dobrze jest mieć sprawdzonego faworyta, który nas nie zrujnuje.


MIYO Transparent Loose Powder
Ten kosmetyk ma niesamowicie dobre opinie na wizażu i - szczerze powiedziawszy - wcale się nie dziwię. Sama długo byłam nim zachwycona. Bo MIYO naprawdę pomaga utrzymać buzię w ryzach. Bardzo skutecznie matowi skórę, nawet bardzo tłustą. Jest drobno zmielony i bardzo gładki, dzięki czemu bez problemu uzyskujemy równomierne i jednolite pokrycie. Po jego użyciu twarz jest wygładzona i dobrze przygotowana na przyjęcie kosmetyków kolorowych. Co ważne, można nałożyć go dużo (np. jak próbujemy zmatowić nim gęsty, tłusty korektor) i na twarzy nie robi się maska. Puder nie warzy się, nie spływa i nie ściera z twarzy. Moja twarz po jego użyciu wyglądała znośnie przez co najmniej tych 10 godzin, które zwykle upływają od mojego wyjścia z domu do powrotu. Nawet opakowanie jest dosyć praktyczne i wygodne, co w przypadku pudrów sypkich nie zdarza się często. Smutna prawda jest jednak taka, że MIYO zapychał moją skórę i uważam, go za jednego z głównych sprawców moich pizzowych buł. Z tego co czytam na wizażu nie jestem z resztą jedyną osobą, która się na to skarży. Dlatego: sorry MIYO, fajny jesteś, ale nie.


Vipera, Cashmere Veil
Puder Vipery kupiłam już jakiś czas temu. W założeniu miał służyć do szybkich poprawek makijażu w ciągu dnia, bo szkoda mi nosić porządniejszy kosmetyk w torebce. Wiadomo jak to jest - czasem odłożymy torbę trochę zbyt impulsywnie, kiedy indziej zahaczymy nią o ścianę i mazidło mamy w proszku. I dlatego głównym kryterium była dla mnie puderniczka: miała być solidna i jakoś się prezentować. Te warunki Vipera spełniła, chociaż same widzicie jak obecnie prezentuje się grafika na wieczku. Ale jestem w stanie to wybaczać, bo też faktem jest, że w mojej torbie nie miała łatwego życia. W tej sytuacji puder usatysfakcjonowałby mnie nawet średni - ot wystarczyłoby, żeby nie zapychał i chociaż trochę matowił. I w tym zakresie nawet byłabym z tej Vipery zadowolona (chociaż matowienie szałowe bynajmniej nie było - dla mnie wystarczające, ale ja nie mam jakichś straszliwych problemów w tym zakresie. Z cerą tłustą nie dałby rady), ale niestety ma ona pewno niewybaczalną wadę. Otóż - niezależnie od tego czy mamy do czynienia z wersją transparentną, czy kolorową - kosmetyk ciemnieje na twarzy. I potem idziesz i widzisz się w lustrze z brązową obwódką wokół brody. Urocze!
W kwestii zapychania wypowiadać się nie będę, bo takie skutki zwykle są widoczne dopiero po dłuższym czasie stosowania, a takowe - z oczywistych przyczyn - u mnie nie nastąpiło. 


Eveline, Celebrities Beauty
Niepozorna, na pierwszy rzut oka, firma Eveline jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Podoba mi się, że nie próbują na siłę robić się na firmę z wyższej półki, niesamowicie ekskluzywną i niedostępną dla plebsu, tylko skupiają się na robieniu dobrych kosmetyków, które cenowo są dostępne dla większości Polek. 
I ten puder też jest dobry. Od jakiegoś czasu to moje oczko w głowie. Miałam z nim już styczność kilka lat temu, kiedy kupiłam go dla mamy. Ale, że ona cerę ma dwa razy ciemniejszą niż ja, nie dane nam było bliżej się poznać. Aż do teraz. Eveline błysnął mi gdzieś w Rossmanie, kiedy rozpaczliwie szukałam jakiegoś pudru, który W KOŃCU zmatowi skórę, jednocześnie jej nie zapychając (czy naprawdę żądam aż tak wiele?!)
Opakowanie jest ładne i praktyczne. Pewnie - złote wykończenia są może trochę tandetne, ale zasadniczo puderniczka prezentuje się nie najgorzej. W środku znajduje się drobno zmielony kosmetyk o atłasowym wykończeniu. Produkt wygładza skórę, pochłania nadmiar sebum i doskonale przygotowuje twarz do nałożenia kosmetyków kolorowych. Trwałość jest bardzo poprawna - podobnie jak zdradziecki MIYO, Eveline trzyma się w niezłym stanie przez 10-12 godzin. Nie wchodzi w zmarszczki, nie warzy się, nie spływa i co najważniejsze - nie zapycha. 
Jak dla mnie produkt na piątkę z plusem, na pewno kupię znów.

środa, 27 sierpnia 2014

Ranking 10 najlepszych współczesnych aktorów (KFR 2)

Jako, że koniec miesiąca się zbliża, czas na notkę z cyklu Kółko filmowe Redhead (od dziś oznaczane jako "KFR"). Dziś przedstawię Wam 10 moich ulubionych aktorów. Każde nazwisko opatrzone będzie krótkim opisem zawierającym informacje jakie filmy z danym aktorem są w mojej opinii najlepsze. Przy okazji robienia tego rankingu, zyskałam pomysł i materiał na 3 kolejne notki filmowe. Wybór zaledwie dziesiątki ulubionych aktorów okazał się więcej niż trudny. Gdybym założyła sobie, że ulubieńców będzie 25 pewnie byłoby równie ciężko.
W każdym razie: panie i panowie, przedstawiam wam niniejszym ranking dziesięciu najlepszych, w mojej opinii, aktorów współczesnych (kolejność alfabetyczna):


1. Jeff Bridges,
czyli aktor, który potrafi zagrać wszystko. Jego najlepszą kreacją jest zdecydowanie Jeff "The Dude" Lebowski z filmu Big Lebowski, którego po prostu uwielbiam. Dude jest ucieleśnieniem luzu, od pierwszej sceny, kiedy to wypisuje czek na 69 centów za mleko, aż do ostatniej, kiedy w celu odreagowania traumatycznych wydarzeń, proponuje grę w kręgle. Ja w ogóle lubię Bridgesa z brodą. We wszystkich najlepszych, moim zdaniem, filmach ją ma. Chociażby True Grit gdzie asystował mu Matt Damon (który zresztą też miał się znaleźć w niniejszym zestawieniu). Jest to remake produkcji z 1963 r. o takim samym tytule. W oryginale grał John Wayne. Mimo że średnio szaleję za westernami, obydwie wersje bardo mi się podobały. Warto wspomnieć także o stosunkowo nowym "R.I.P.D. Agenci z zaświatów" ("R.I.P.D."), gdzie Jeff prezentuje bardziej komediową stronę. Uwielbiam jego akcent. Ten film nie jest szczególnie odkrywczy, podobne produkcje zawsze były i będą, ale naprawdę wyjątkowo mi się podobał. 

piątek, 22 sierpnia 2014

Wspominkowy Nowy Jork

Wiecie co? Marzą mi się wakacje. Od pracy, nauki, obowiązków. Ot, po prostu wyjazd gdzieś, gdzie wszystko zostanie zrobione za mnie, a ja będę jeno leżeć na leżaczku i przerzucać kolejne strony e-książki. Albo będę biegać od rana do nocy po cudownym mieście, które oczaruje mnie swoim klimatem.
Niestety, urlop mam zaplanowany dopiero na początek października, więc póki co poprawiam sobie humor przeglądaniem zdjęć z poprzednich wyjazdów. Oczywiście najbardziej lubię te z Nowego Jorku. A ponieważ posty podróżnicze i wspominkowe cieszyły się zawsze dużą popularnością (po czym wnoszę, że lubicie je oglądać) uznałam, że wrzucę. Poza tym, jak niedawno odkryłam, nie zdałam Wam relacji z tej podróży osobiście. Zrobił to Łukasz, w tym poście
Dlatego dzisiaj nadrabiam. Przygotujcie się na duuużo zdjęć i bardzo mało tekstu. :) Przygotujcie się na pianie z zachwytu, bo uwielbiam to miasto. 


wtorek, 19 sierpnia 2014

Pizza zamiast twarzy, czyli co z tą cerą?

Wiecie co? Czasem mam dosyć mojej cery. Robię dla niej dosyć sporo, a i tak ciągle mam z nią jakieś kłopoty. Nie mówię tu o zmianach chorobowych, w przypadku których należy skonsultować się z lekarzem, bo kremiki i mizianie się nic nie da. Ba, nie mówię nawet o trądziku młodzieńczym, bo i tego u mnie nie uświadczysz. Mówię o (teoretycznie) pojedynczych stanach zapalnych, które w moim przypadku przyjmują kształt bolesnych buł, które mam tygodniami i, z którymi w zasadzie nic nie da się zrobić. Może jedynie przebić igłą, ale tego się nie podejmę.

Nie zrozumcie mnie źle. Ja wiem, że ludzie miewają takie problemu z cerą, że moich kilka baboli to dla nich wymarzony stan. Ale to irytuje. Bo o ile jedna czy dwie takie buły są denerwujące i wiem, że szpecą, ale generalnie nie spędzają mi snu z powiek, o tyle osiem naraz to już poważne naruszenie mojej pewności siebie. Twarz mam całą czerwoną i opuchniętą, a każde spojrzenie w lustro powoduje irytacje. I choć dalej jestem w stanie wyjść bez makijażu na zakupy, czy spacer z psem, to już łapię się na tym, że jak z kimś rozmawiam, to tak odwracam głowę, żeby nie było widać tego "gorszego" policzka. Poza Łukaszem. Ale Łukasz to Łukasz, naczytał się komiksu "Blankets" Craiga Thompsona i teraz się cieszy.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Robię kardio, wiszę na linach, wyciskam na klatę

Na krótko przed zawieszeniem bloga trochę przytyłam. I rozpoczęłam walkę z kilogramami. Przez dwa miesiące byłam na diecie, poza tym zaczęłam ćwiczyć. Robiłam "Skalpel" Ewy Chodakowskiej. W zasadzie to moje utycie całkiem nieźle wpisało się w modę. Bo teraz wszyscy ćwiczą i uważam, że to świetne. A jeżeli Ty zastanawiasz się czy warto, to zapraszam Cię do przeczytania poniższego tekstu. Może Cię zmotywuje?
I nie martw się, w dzisiejszym poście nie będę się jarać i twierdzić, że ćwiczenie TO NAJLEPSZA I NAJWAŻNIEJSZA rzecz na świecie. Bo tak nie jest. Do ćwiczenia trzeba dojrzeć i ja jestem tego najlepszym przykładem. Piszę o tym, bo to lubię i jest to teraz ważna część mojego życia.

Źródło

niedziela, 10 sierpnia 2014

Margarita, czyli najlepszy drink świata (tajemna receptura)

Wpis traktuje o koktajlu alkoholowym, dlatego bardzo proszę osoby poniżej 18 roku życia o odstąpienie od jego przeczytania.

Uwielbiam kuchnię meksykańską prawdopodobnie najbardziej na świecie. Chyba nawet burgerów nie lubię aż tak bardzo. Jeżeli dzisiejszy wpis Wam się spodoba, mogę w przyszłości wrzucić kilka przepisów.
Meksykańskie jedzenie jest pełne smaku. Nasze kubki smakowe są sycone pikantnością papryczek jalapeno, kwaśnością limonek i cytryn, specyficznym posmak kolendry dodawanej niemal do wszystkiego i jeszcze setką innych cudownych smaków. Idealnym dopełnieniem meksykańskiego obiadu jest margarita. To w mojej opinii najlepszy koktajl świata: likier pomarańczowy nadaje mu słodyczy, tequila ostrości, a sour mix uzupełnia to wszystko rześkim smakiem cytryn. Wszystko to przełamane smakiem soli znajdującej się na brzegu kieliszka i nasze kubki smakowe po prostu wariują. Znacie określenie: "niebo w gębie"? Dla mnie to ostre quesadillas popite własnoręcznie przyrządzoną margaritą. 

czwartek, 7 sierpnia 2014

10 lektur szkolnych, które może jednak warto przeczytać (CPLR 2)

O tym, że lektury bywają nudne, wiemy wszyscy.  Większość uczniów i tak ich nie czyta, więc w sumie strata jest niewielka. Chociaż gdyby od podstawówki zalecano nam interesujące pozycje dopasowane do naszego poziomu intelektualnego i emocjonalnego, może jakiś uczeń uznałby jednak, że warto czasem coś przeczytać?


wtorek, 5 sierpnia 2014

Spowiedź kosmetykoholiczki

Poniżej prezentuję felieton, który napisałam i wysłałam do pewnego portalu jakieś dwa lata temu. Był to moment kiedy moja kosmetyczna namiętność osiągnęła wyżyny. Teraz nie jestem już tak bardzo szalona (bo jak nazwać osobę, która niemal każdą wolną złotówkę przeznacza na kosmetyki), ale felieton i tak wrzucam. Bo jest niezły i naprawdę mi się podoba. Zmiany, których dokonałam w treści to w zasadzie tylko takie wygładzenie tekstu, bo teraz piszę trochę inaczej. Enjoy!

Przyspieszony oddech, obłęd w oczach, rozczochrane włosy. W powietrzu unosi się brokat. Co to? Ola grzebie w swoim kufrze starając się wyszukać jakieś cudo, którego do makijażu jeszcze nie używała.


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Zdzieraj stopę, czyli rzecz o dwóch peelingach

O tym, że stopy muszą być ładne wie każdy. O tym, że bardzo rzadko takie są - również. O tym, że nic się samo nie zrobi już najwyraźniej nie wie każdy. Bo nie trzeba być narzeczoną Quentina Tarantino, żeby trochę o tę część ciała zadbać.


wtorek, 29 lipca 2014

Jesteś blogerką urodową? To urocze!

Przed przeczytaniem niniejszej notki (zwłaszcza treści zapisanych w cudzysłowie, bądź kursywą) polecam zapoznać się z tą definicją.

Pomysł na dzisiejszy wpis chodził za mną od jakiegoś czasu. Zaczęło się od tego, że któregoś dnia uderzyło mnie w jak odmienny sposób oceniane są zainteresowania kobiet i mężczyzn.

niedziela, 27 lipca 2014

KąpieLOVE, czyli moje perełki do kąpieli


Od września mieszkam w nowym mieszkaniu. Ma ono coś, czego nie miało stare. Wannę. Od tego czasu jestem wielką fanką relaksujących aromatycznych kąpieli, a moje zasoby kosmetyków znacznie się powiększyły. Dzisiaj pokażę Wam moje KąpieLOVE perełki.
Początkowo kupowałam sole w drogeriach i sklepach (mogę polecić Biedronkowe BeBeauty, zarówno sól, jak i musujące kule są bardzo dobrej jakości), jednakże późniejszy brak czasu spowodował, że zaczęłam zamawiać z allegro. I w sumie przypadkiem trafiłam na sprzedającego, który posiadał w swej ofercie kosmetyki dwóch zupełnie nieznanych mi firm: Green Farm Line i The Secret Soap Store.

piątek, 25 lipca 2014

Przebierajcie się!

Jako, że z upływem lat człowiekowi zaczynają się nudzić te wszystkie imprezy, domówki i inne rauty, wprowadziliśmy wraz ze znajomymi nową modę. Robimy imprezy przebierane. I uwielbiam je. Uwielbiam moment kiedy pojawiają się pierwsi goście i wybuchasz śmiechem, bo swoja koleżanka przebrała się za klocek z tetrisa. Do niczego nie da się porównać ryku śmiechu, jaki wydobywa się z Twojego gardła, kiedy widzisz swojego kumpla przebranego za Slendermana, który przez pończoszkę naciągniętą na głowę w celu uzyskania pożądanych, mało wyraźnych rysów, stara się sączyć piwko z puszki. Albo kiedy nad głową innego kumpla pyszni się głowa Goofy'ego. Albo kiedy Twój pozornie poważny brat wskakuje w obcisłe spodnie z lycry i maluje sobie porno-wąsa. Albo jak chłopina o wzroście 1,90 m wbija się w strój Indianki przewidziany na drobną dziewczynę o wzroście 1,50 m. Mogłabym tak wymieniać bez końca. Bo wódka i kiełbasa zawsze może być, a już figlarne wdzianko niekoniecznie.
I właśnie dziś zamierzam Wam zaprezentować trzy zestawy strojów, które przygotowaliśmy z Łukaszem na ostatnie imprezy. Takie cosplay'owe przebieranki zawsze były w moim stylu, jednakże zwykle poprzestawałam jedynie na makijażu (przykłady w zakładce 'twarze). Tutaj poszliśmy również w stroje i jestem z nich dumna.
Impreza I: bohaterowie bajek Disney'a
Od razu powiem, że poniższe stroje odpadają, jeżeli chcecie wyrwać kogoś na imprezie. Bo wygląda się w nich paskudnie (ja), albo maksymalnie żenująco (Łukasz). 
Ja byłam Yzmą. Strój dobierałam pod look z poniższego zdjęcia. Makijaż nakładałam w oparciu o ten obrazek. I kiedy skończyłam i poszłam się przejrzeć w lustrze celem podziwiania ostatecznego efektu, uznałam, że nigdy tak nie wyjdę. Serio, mogłabym straszyć dzieci! Czym prędzej zmazałam połowę zmarszczek. Dalej wyglądałam strasznie. Ale chociaż nie bałam się przeglądać w lustrze.

Źródło

czwartek, 24 lipca 2014

Kółko filmowe Redhead (1): Tim Burton

Pamiętacie, jak kilka tygodni temu, w notce poświęconej twórczości Stephena Kinga pisałam, że zamierzam wprowadzić na blogu dwa cykle niezwiązane z kosmetykami? Dziś kolejna notka z tego nurtu, tym razem poświęcona filmowi.

Zacznę od tego, że jeszcze dwa-trzy lata temu na pewno nie odważyłabym się pisać o filmie. Mniej więcej do osiemnastego roku życia całkowicie ignorowałam tę część kultury, uznając książki za jedyne medium zdolne przekazać ciekawą historię. Co mogę powiedzieć? Głupia byłam. Jakoś tak w okolicach osiemnastki zabrałam się za nadrabianie braków. W tamtym okresie bardzo wciągnęłam się między innymi w twórczość reżysera, o którym będzie traktować dzisiejsza notka. Generalnie od tego momentu dużo oglądałam. A potem spotkałam na swojej drodze popkulturowego zjeba (nie, nie chodzi mi o Quentina Tarantino), który obecnie jest moim mężem. Od tego czasu wręcz chłonę filmy.
Mimo tego, że bardzo dużo już widziałam, zaległości stworzone do osiemnastki ciągle depczą mi po piętach. Moja mama, największy pszczyński filmoznawca, ciągle łapie się w szoku za głowę kiedy mówię, że nie widziałam jakiegoś "klasycznego" filmu. A to "Szklanej pułapki", a to "Braveheart", a to "Szeregowiec Ryan" (tak, serio ich nie widziałam, ale już dawno nadrobiłam! Nie oceniajcie mnie.). Teraz już to zaakceptowała i nawet ostatnio nagrała mi "Ojca chrzestnego" (którego akurat widziałam już dawno).
Z tego powodu jeszcze do niedawna uważałam, że o filmie nie wiem zupełnie nic. Ale z tygodnia na tydzień łapałam się na tym, że uczestnicząc w rozmowach z ludźmi myślę sobie "o, to widziałam, to też, to też", byłam w stanie wymienić coraz więcej filmów, a im dalej w las, tym częściej na pytanie "a widzieliście to?" odpowiadała mi cisza. Zwykle mam problem z prowadzeniem rozmowy z nowo poznaną osobą, ale film stanowi zawsze dobry temat. I tak, wiem, że moja wiedza dalej jest zaledwie kroplą w morzu, ale kropla to już coś, prawda? 
Dlatego postanowiłam od czasu do czasu napisać coś o filmie. Nie liczcie jednak na ambitne recenzje filmów alternatywnych, analizę ujęć i zastosowanych technik, oraz wartości artystycznych. Będzie subiektywnie i dla przyjemności. A dziś kilka słów o moim ulubionym reżyserze. O nim:


poniedziałek, 21 lipca 2014

LE Essence Beach Cruisers: bronzer i błyszczyk

Niezależnie od tego jak daleko trzymałam się od kosmetycznego światka w okresie, w którym nie prowadziłam bloga, pozostał jeden nawyk, drobne uzależnienie, którego nawet nie chciałam zwalczać. Otóż zawsze kiedy znalazłam się w okolicy drogerii Natura, musiałam wejść i sprawdzić, czy jest jakaś nowa limitka Essence. Te limitkowe łupy to w zasadzie jedyne kosmetyki, które kupowałam dla przyjemności, a nie dlatego, że były mi potrzebne. I cieszę się bardzo, że akurat ten nawyk mi pozostał, bo ustrzeliłam trochę perełek, przede wszystkim lakierów (zwłaszcza Floral Grunge i edycja Biebera). Ostatnio dorwałam się do edycji Beach Cruisers.


czwartek, 17 lipca 2014

Catrice Minter Wonderland - lakier do paznokci

Mimo że moda na miętusy powoli przemija, naszła mnie ostatnio chęć, żeby zafundować sobie taki kolor na paznokciach. Akurat będąc w drogerii trafiłam na odpowiedni odcień lakieru Catrice o interesującej nazwie Minter Wonderland (nr 56).



wtorek, 15 lipca 2014

Nivea: balsamy do ust

O produkcie, który zamierzam dzisiaj pokazać było bardzo głośno już kilka miesięcy temu. Recenzję i notatki na jego temat pojawiały się na ogromnej liczbie blogów. Co ciekawe, większość recenzji była zdecydowanie pozytywna. Co jeszcze ciekawsze, szał nie mija. Nadal widzę zdjęcia i polecenia masła do ust Nivea na co drugiej stronie poświęconej kosmetykom. Więc dołożę swoje trzy grosze, chociaż od razu uprzedzam, że moja opinia nie będzie rewolucyjna (ani nawet kontrowersyjna). ;)


piątek, 11 lipca 2014

Clarena: Microcollagen & peptide luxury cream

Z uwagi na fakt, że od jakiegoś czasu się starzeję, ostatnio uważniej oglądam półki drogerii, których kiedyś nawet nie zaszczyciłabym spojrzeniem. Mimo że na razie nie mam szczególnie widocznych zmarszczek (poza bruzdami, które są ze mną mniej więcej od ukończenia liceum i niestety się pogłębiają), w myśl zasady, że lepiej zapobiegać, niż leczyć, zaczęłam się rozglądać za kremami przeciwzmarszczkowymi. Poprawka, nie szukałam kremu przeciwzmarszczkowego, ale bardzo silnie nawilżającego dla osoby 20+ z cerą mieszaną. A ponieważ takowego nie znalazłam (cera mieszana najwyraźniej nie potrzebuje bogatego, mocno nawilżającego kremu) zapytałam o radę swoją kosmetyczkę, a przy tym koleżankę, która trochę zna moją skórę. Doradziła mi ona opisywany dziś krem Clarena Microcollagen & Peptide Luxury Cream.

poniedziałek, 7 lipca 2014

MAC Stroke of midnight face palette (cool)

Z uwagi na fakt, że przez prawie rok nie napisałam żadnej recenzji kosmetyku, mam teraz mnóstwo produktów, o których koniecznie chcę Wam napisać. Są to na ogół perełki, których używam przez większość czasu i nie mogę się doczekać, żeby zacząć się nimi zachwycać, albo buble, które zostawiam sobie na stresujący dzień w celu poprawienia sobie humoru rzucaniem mięsem.
Dziś będzie jednak o ulubieńcu. Ulubieńcu ulubionej firmy w ulubionej formie i ulubionych barwach (no, może jednak trochę bardziej lubię odcienie brązu, ale chciałam wzmocnić siłę wypowiedzi ;)). Dziś będę słodzić, od razu uprzedzam, więc jeżeli ktoś akurat nie ma ochoty na wysłuchiwanie moich "ochów" i "achów" to odradzam dalszą lekturę.


czwartek, 3 lipca 2014

Cykliczny Przegląd Literatury Redhead (1): Stephen King

Na końcu notki znajduje się kilka słów wyjaśnienia związanego z dzisiejszą notką 
Bo dziś chciałam z Wami pogadać o królu (dosłownie) horroru, jednym z najbardziej poczytnych współczesnych autorów, który średnio wydaje więcej niż jedną książkę rocznie (serio, właśnie policzyłam: wg. wiki pierwszą powieść wydał w 1974 r. i jak dotąd napisał ich 50!), panie i panowie...


wtorek, 1 lipca 2014

Redhead is back! Tylko czy na pewno "red"? :)

Dziwnie się czuję witając Was po tak długiej nieobecności.Trudno mi w jednym słowie powiedzieć czym była spowodowana, bo była to kwestia nałożenia się na siebie kilku kolejnych wydarzeń. Najpierw uczyłam się do egzaminu na aplikację, potem podjęłam pracę, później starałam się jakoś przestawić na tryb życia osoby pracującej, a potem myślałam, że jakoś tak głupio wracać po roku niepisania. 
Mniej więcej do początku czerwca nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę publikowała tu posty. I w zasadzie nie wiem co mi się stało, ale od jakiegoś miesiąca myśl, żeby podjąć prowadzenie porzuconego bloga pojawiała się w mojej głowie coraz częściej. W końcu uległam, w związku z czym dzisiaj, w trzecią rocznicę powstania bloga, w około rok od publikacji ostatniego posta, powracam. Będę się bardzo starała, żeby tym razem nie skończyło się na obietnicach, jak miało to miejsce po ostatniej dłuższej przerwie.
Tym niemniej, cieszę się, że tutaj jestem. I żeby nie marnować już większej ilości miejsca, waszego czasu i farby na klawiaturze, przejdę do kosmetycznej części postu, którą sobie na dziś zaplanowałam.

Nie tylko u mnie działo się dużo. Tyle samo, a może jeszcze więcej zmieniło się u moich włosów. ;) Zamierzam pokazać Wam etapy tej zmiany, żeby unaocznić fakt, że farbowanie wcale nie musi powodować ruiny kosmyków, nawet jeżeli marzy się Wam dosyć jasny kolor.
Jeżeli czytaliście mnie przed przerwą, wiecie, że od kilku lat nosiłam długie, praktycznie prosto ścięte włosy w kolorze ognistej czerwieni. 


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...