wtorek, 31 stycznia 2012

Sesvalia: C-Vit - krem do twarzy



Opisywany dziś kosmetyk otrzymałam w prezencie. Zarówno firma, jak i tak konkretna linia nie były mi jak dotąd znane. Oczywiście zaczęłam go testować od razu, zadowolona, że poznam coś nowego. ;) 


Na początek zobaczcie co o kremie pisze producent:
Intensywnie nawilżający krem zawierający glukozyd askorbylu, matrixyl i wyciąg ze słodkiej pomarańczy. Zalecany do pielęgnacji skóry suchej, dojrzałej, wiotkiej ze zmarszczkami i plamami posłonecznymi.
Glukozyd askorbylu to nowa, bardziej stabilna i dłużej działająca postać witaminy C. Zwalcza wolne rodniki, stymuluje syntezę kolagenu i elastyny. Hamuje syntezę melaniny. Łagodzi rumień.
Matrixyl jest mimetycznym peptydem zbudowanym z reszt aminokwasowych lizyny, seryny, treoniny i kwasu palmitynowego, o silniejszym niż witamina C i retinoidy działaniu przeciwzmarszczkowym. Stymuluje syntezę molekuł tkanki łącznej (kolagenu I i IV, elastyny, fibronektyny).
Ekstrakt z pomarańczy ma działanie delikatnie złuszczające, zmniejsza warstwę rogową i ułatwia wchłanianie pozostałych substancji.
Opis pochodzi ze strony, na której można kupić produkt.


Kosmetyk zamknięty jest w szklanym pojemniczku zabezpieczonym plastikową zaślepką. Bardzo lubię to rozwiązanie - szczególnie dobrze sprawdza się w podróży. Słoiczek mieści standardowe 50 ml. Cena - ok. 170 zł.


Konsystencja kremu jest zupełnie inna, niż tych, które stosowałam jak dotąd. Jest taki... wilgotny, bardzo luźno związany. Kiedy nakładam go na twarz, mam wrażenie, że z kosmetyku "wychodzi" woda. ;) Wynika to jednak z faktu, że jest tak mocno nawilżający, a fakt, że czuję wodę to oczywiście tylko wrażenie. ;)
Kosmetyk jest niesamowicie wydajny. Na całą twarz wystarcza mniej więcej 1/4 tego, co musiałabym użyć stosując inny krem.  Już w pierwszym zetknięciu z twarzą czuć natychmiastowe nawilżenie. Jeżeli jednak nie wsmarujemy kremu jak należy, pozostawia uczucie lepkości. Już krótki masaż niweluje ten efekt. Po użyciu kremu nie świeci się twarz.
Kiedy stosowałam krem regularnie, moja buzia była odżywiona, gładka i pełna blasku. Nawilżenie jakie daje jest tak silne, że widoczne praktycznie od pierwszego stosowania. Kosmetyk niweluje wszelkie zaczerwienienia, przyspiesza gojenie się ranek i pryszczy. Generalnie odpowiada mi w nim wszystko - oprócz ceny. ;)


Podsumowując: świetny i bardzo wydajny krem, spełniający absolutnie wszystkie z wymagań, jakie stawiam takiemu kosmetykowi. Nie jest to jednak produkt na moją kieszeń, zwłaszcza, że znam kilka o wiele tańszych, o niewiele mniejszej skuteczności.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Cienie Inglot - fiolety


Czas na część drugą prezentacji moich cieni Inglota. Dziś pokażę Wam fiolety. Fiolet to mój ulubiony kolor, mam mnóstwo cieni w tym kolorze. Ostatnio nie kupuję już ich tak dużo jak kiedyś, ponieważ uważam, że nie jest to kolor dzienny. Ale przy tych dwóch odcieniach się złamałam, ponieważ są naprawdę cudne.
Tutaj znajdziecie notkę dotyczącą posiadanych przeze mnie szarości.

Od lewej: AMC 71 i Double Sparkling 494

Pierwszy z nich to purpura, piękny, bogaty kolor zawierający mnóstwo drobinek. Drugi jest dużo ciemniejszy, bardziej w stronę granatu, kolor nieco przygaszony, jednak roziskrzony całym mnóstwem drobinek. W kwestii wykończeń mam pewien problem. O ile skrót dotyczący tego ciemniejszego jest prosty do rozszyfrowania (double sparkling) i oznacza ni mniej, ni więcej niż to co widzimy, a więc olbrzymie nagromadzenie drobinek, o tyle kiedy szukam znaczenia AMC, dowiaduję się jedynie, że jest to "linia kosmetyków profesjonalnych". Może któraś z Was mogłaby mnie oświecić? :)


Wkłady pochodzą z kolekcji freedom system, którą szczerze uwielbiam. ;) Zwłaszcza podobają mi się te nowe palety z miejscami na 10 wkładów. Są estetyczne, a ich wykonanie umożliwia łączenie kilku palet w jedną kasetkę.


Kolory na ciele są na prawdę fantastyczne. Cienie rozprowadzają się równomiernie, nie osypują się. Dobrze nabiera się je na pędzel, a z pędzla - nakłada na twarz. Ładnie łączą się z innymi produktami do makijażu oka, nawet bez bazy ich kolory są wyraziste i równie piękne, co w opakowaniu. Są bardzo trwałe - na oku wytrzymują cały dzień, wspomagane bazą wytrzymałyby pewnie podróż autobusem do Hiszpanii. ;) Nie uczulają mnie, są wydajne i - w sumie - niedrogie. Cena wkładu to 10 zł (dla porównania, cena wkładu Kobo to 13 zł).


Podsumowując: wszystko co napisałam w tej notce pokrywa się z tym co pisałam w tej, dotyczącej szarości. Cienie są rewelacyjne, Inglot oferuje szeroki wybór kolorów, oraz możliwość skomponowania własnej paletki. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić.

sobota, 28 stycznia 2012

Dermika - tonik hipoalergiczny do cery bardzo wrażliwej


Dziś w krótkich słowach opowiem Wam o nowym produkcie, który stał się podstawą mojej pielęgnacji w ostatnim miesiącu. Ponieważ jestem zawalona robotą, notka może być dość pobieżna. Gdybym zapomniała wspomnieć o czymś co Was interesuje, po prostu napiszcie o tym w komentarzach.


Produkt zamknięty jest w półprzezroczystej, bardzo prostek butelce. Plastik, z którego jest wykonana, jest dosyć twardy, ale bez problemu daje się ścisnąć. Opakowanie jest bardzo proste, posiada napisy w języku polskim. Tonik przeznaczony jest do skóry bardzo wrażliwej. Cena to około 20-25 zł.


Kosmetyk posiada dosyć "sprytne" zamknięcie (możecie je zobaczyć poniżej). Srebrna część odkręca się, sprawiając, że tonik wylatuje z tego małego kółeczka pośrodku. Szybkość wylewania płynu da się stopniować, poprzez mocniejsze, bądź słabsze odkręcanie srebrnej zatyczki. Plusem tego rozwiązania jest fakt, że tonik nie rozlewa nam się po wszystkich powierzchniach znajdujących się w jego pobliżu. Minusem - fakt, że po skorzystaniu z produktu i jego zakręceniu, na wierzchu zawsze pozostaje trochę płynu.


Co mogę powiedzieć na temat działania? Nie jest ono spektakularne, ale na pewno nie pozostaje niezauważone. Produkt doskonale obmywa i oczyszcza twarz. Stosuję go na wszelkie stany zapalne celem ich odkażenia. Tonik nie zawiera alkoholu i jest naprawdę delikatny, dlatego - zgodnie z zapewnieniem producenta - będzie odpowiedni nawet dla bardzo wrażliwych cer. Producent obiecuje również, że kosmetyk będzie nawilżał oraz ograniczał złuszczanie się skóry. W kwestii nawilżenia - zgadzam się, jest widoczne, zaś co do złuszczania - nie mogę się wypowiedzieć, ponieważ nigdy nie miałam z tym problemu.
Zapach: typowo kosmetyczny, a wręcz apteczny. Generalnie czuć, że nie zawiera żadnych niepotrzebnych dodatków.


Podsumowując: osób z cerą bez skłonności do podrażnień, tonik pewnie nie zachwyci. Nie daje efektu WOW, po prostu w normalny sposób dba o naszą cerę. Jednakże osoby, które borykają się z problemami skóry wrażliwej prawdopodobnie będą z niego bardzo zadowolone, ponieważ jest nadzwyczaj delikatny.

Wyniki wampirycznego konkursu



Odpowiedzi na pytanie konkursowe były naprawdę świetne. Po długotrwałych pertraktacjach wybraliśmy zwycięzcę, którym jest:
Jyyli

Odpowiedź napisana przez Jyyli brzmiała następująco:
Myślę, że każdy prawdziwy wampir oszalałby na punkcie jasnoróżowego koloru, przypominającego rumieniec dziewicy, a jak wszyscy wiemy, krew dziewic jest najsmaczniejsza.


E-mail do laureatki zostanie wysłany w przeciągu 5 minut. Gdyby zdarzyło się tak, że nie uzyskam odpowiedzi z danymi do wysyłki do wtorku, 31.01.2012 r, wybiorę kolejnego zwycięzcę.


Pozdrawiam i gratuluję!

piątek, 27 stycznia 2012

Essence: I love Style - płynny eyeliner



Płynnych eyelinerów przetestowałam w życiu pewnie około stu (oczywiście przesadzam ;)). Używam ich mniej więcej od ostatniej klasy gimnazjum, tzn od prawie 8 lat. ;) Czarna kreska była moim ulubionym makijażem i nawet kiedy nie robiłam nic innego, ją bardzo lubiłam mieć (co nie zawsze podobało się moim nauczycielom ;)). Dlatego o eyelinerze wypowiedzieć się mogę tonem prawdziwego znawcy. ;))
Po pierwsze - moja ulubiona forma to nie miękki pędzelek, ale sztywny "rysik" (nie wiem jak inaczej to nazwać ;)). Swego czasu kupowałam takie w Rossmanie - najpierw w którejś z najtańszych firm, później z Manhattanu, a później w ogóle zniknęły. Musiałam, więc (choć niechętnie) przerzucić się na pędzelki. Później trafiłam na opisywany dziś I <3 Style.


Opakowanie jest typowe - podobne do tych, w których zamyka się tusze do rzęs tylko krótsze i węższe. Jest zakręcane i ma bardzo ładny - w mojej opinii - design. Różowe, niedbałe napisy nadają mu tzw. "miejski" styl. Chyba dlatego zwrócił moją uwagę (i dobrze).


Aplikator jest bardzo nietypowy. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tego typu rozwiązaniem. Na pierwszy rzut oka wygląda on, jak wspomniany już przeze mnie, rysik. Kiedy się przyjrzymy, widać jednak, że jest to gąbeczka w takim kształcie. Od rysika odróżnia ją fakt, że jest odrobinę bardziej miękka, a jej końcówka nie rozwarstwia się - są to ewidentne plusy. Do minusów należy fakt, że w miejscu złączenia z rączką, gąbeczka wygina się. Z tego powodu należy trochę wprawić się w używania kosmetyku, ponieważ w odczuciu różni się zarówno od rysika, jak i pędzelka.


Powyżej widzicie paskudne próbki na ręce... nie wiem jak to jest, że na oku wychodzi mi prawie zawsze (choć czasem jestem z siebie niezadowolona ;)), natomiast na dłoni nie udaje mi się prawie nigdy.
Produktu używa się dobrze, jednakże musimy nauczyć się go dozować, aby nie robiły nam się plamy na oku. Kiedy wycieramy gąbeczkę o opakowanie odkrywamy jeszcze jedną rzecz - gąbeczka nie jest trójkątna, zwężająca się u góry, lecz jej czubek wieńczy malutka kuleczka. Nie wiem dlaczego wprowadzono takie rozwiązanie, aczkolwiek - w mojej opinii - można by z niego zrezygnować. W miejscu gdzie cienki fragment łączy się z kuleczką, aplikator znów się wygina.
Kiedy wytrzemy już nadmiar produktu malowanie jest raczej przyjemne. ;) Owszem, zdarza się, że kreska wychodzi postrzępiona, ale wówczas wystarczy po prostu nabrać nieco więcej kosmetyku.
Trwałość - dobra (jak to eyeliner ;)). Na oku wytrzymuje cały dzień, nawet bez bazy.



Podsumowując: lubię ten liner, choć uważam, że aplikator mógłby być nieco lepszy. Ale generalnie - jest to dobra jakość w niskiej cenie.

czwartek, 26 stycznia 2012

For Your Beauty - pędzel


Dziś w kilku słowach opowiem Wam o dobrym pędzlu do pudru. Jest to opcja dla tych, którzy nie chcą wydawać horrendalnych kwot na pędzle. W Rossmanie, można go zakupić za niecałe 20 zł.


Pędzelek ma dosyć krótką, ale szeroką, dobrze leżącą w dłoni rączkę.


Włosie - jak widzicie - jest długie, gęste i szeroko rozmieszczone. Jest równo wystopniowane i bardzo miękkie - absolutnie nie drażni twarzy. Nie jest sztywne, ale lekko sprężyste, tak, że bardzo wygodnie omiata się nim twarz. Jednakże nie będę oszukiwać, że droższe pędzle są lepsze tylko ze względu na markę. Różnica w włosiu jest odczuwalna i to wyraźnie. Mimo to uważam, że to dobre akcesorium na początek przygody z pędzlami.


Pędzel doskonale nadaje się do nakładania wszelkiego rodzaju pudrów - zarówno tych prasowanych, jak i sypkich, mineralnych i tych normalnych.
Pędzel ma jednak jedną drobną (i łatwą do wyeliminowania) wadę. Chodzi o to, że kiedy go używamy go dłuższy czas, puder osiada na włosiu w taki sposób, że staje się zbite i takie jakby "ciężkie". Jeżeli jednak będziemy dbać o pędzel, myć go regularnie i suszyć - problemu nie będzie. Myślę, że w warunkach użytkowania osoby, która dba o pędzle w ogóle nie zauważycie tej niedogodności. Ja wiem o niej tylko dlatego, że pędzel należy do mojej mamy, która go nie myje, tylko czeka z tym na mnie. ;)


Akcesorium nie odkształca się, po myciu wraca do normalnego kształtu, nie gubi włosia. Rączka jest solidna, nie sądzę, żeby w najbliższym czasie miała się rozkleić.


Podsumowując: pędzel bardzo poprawny, w wyjątkowo dobrej cenie. Sama pewnie bym go nie kupiła, ale ponieważ spróbowałam - mogę go z czystym sumienie polecić.

wtorek, 24 stycznia 2012

O dzisiejszym dniu słów kilka


Jako, że dziś zdawałam egzamin, padnięta jestem straszliwie, dlatego - zamiast typowej merytorycznej notki - pokażę Wam jak kilka "scen" z mojego dzisiejszego dnia. ;)


Mokry i włochaty pies. ;)



Nie mniej mokry pies w ręczniku. ;)


Wybaczcie nieco mało estetyczny sposób zamazania nazwisk. ;)

Moje dzisiejsze osiągnięcie. ;)


I cudowny obiad, którym zaskoczył mnie dziś luby. ;) Przy okazji polecam sushi bar Sakana w Katowicach - najlepsze jakie kiedykolwiek jadłam. ;)

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Moje ulubione "codzienne" pomadki


Dziś pokażę Wam moje ulubione mazidła do ust, te, które stosuję na codzień. Mimo mojego uwielbienia do mocnych i zdecydowanych kolorów, jakoś nie wyobrażam sobie, bym miała się wybrać na uczelnię w krwistej czerwieni na ustach, dlatego dziś zobaczycie te bardziej stonowane egzemplarze mojej kolekcji.


Ponieważ o większości z nich już pisałam, nie będę się powtarzać. Pod zdjęciami znajdziecie właściwe linki. ;)


Jak widzicie, nawet na codzień preferuję pomadki. :)

Sensique - Satin Touch



MAC - Oh, oh, oh



YSL - Rouge Volupte, nr 02 Blond Sensuel/Sensual Silk


Recenzji jeszcze brak, ale na pewno pojawi się niedługo, ponieważ uwielbiam tę pomadkę. ;)

Sensique - Volume&Shine



Vipera - Just Lips



Wibo - Spicy Lipgloss


O tym błyszczyku również nie pisałam, co bardzo mnie dziwi, ponieważ byłam pewna, że tak. Bardzo go lubię, postaram się opisać go już wkrótce.

YSL - Golden Gloss



Tutaj znajdziecie porównanie wszystkich na ręce. 


Oprócz tego lubię jeszcze balsam do ust z The Body Shop, o którym pisałam tutaj.


A jakie są Wasze preferencje, jeżeli chodzi o codzienny makijaż ust.

niedziela, 22 stycznia 2012

Essence: Crystalliced - błyszczyk do ust


Dziś kilka słów o błyszczyku z limitowanej edycji Essence Crystalliced, o której pisałam już kilka razy. Błyszczyka tego nie pokazywałam w pierwszym poście dotyczącym moich zakupów z tej kolekcji, ponieważ dokupiłam go dopiero później (byłam w Naturze pewnie 10 razy licząc, że dołożą rozświetlacz, ale najwyraźniej do mojej akurat tego nie dowozili. ;) Liczę, że teraz, kiedy zainteresowanie limitką zmalało, może uda mi się go znaleść).


Błyszczyk zamknięty jest w najbardziej chyba typowym dla tego typu kosmetyków opakowaniu. To wyjątkowo mi się podoba - ma ładny kolor i uroczy nadruk. Jedyne co mi się nie podoba to ta koszmarna nalepka z napisami w różnych językach, znajdująca się na nakrętce. Myślę, że Essence mogłoby wymyślić jakiś inny sposób oznaczania produktów, ponieważ te nalepki często psują wygląd opakowań, które - w mojej opinii - w dużej mierze składają się na sukces marki.


Kosmetyk nakładamy przy pomocy gąbeczki. W tym błyszczyku nabiera ona bardzo mało kosmetyku - nie wiem, czy jest to cecha wszystkich tego typu produktów Essence, ale jest to dla mnie minus - żeby uzyskać ładny efekt na ustach trzeba się trochę "namachać".
Zapach i smak: bardzo słodkie, bardzo intensywne, ale niezbyt denerwujące. Powiedziałabym, że nawet nie są zbyt chemiczne, co zaskakuje mnie o tyle, że przyzwyczajona jestem do tego, że błyszczyk ma zapach albo superdelikatny, albo totalnie chemiczny, a ten jest naprawdę przyjemny.


Powyżej widzicie jak prezentuje się na dłoni. Jak widzicie, jego kolor jest mleczny, a ponadto błyszczyk posiada błyszczące drobinki.
Poza tym: kosmetyk jest strasznie klejący i ciężki na ustach. Kiedy nałożymy go nieco grubszą warstwą i potrzemy jedną wargę o drugą, zacznie się bardzo nieestetycznie zbierać, tak, że wygląda to jak duża warstwa bardzo wyschniętej skóry i wówczas - szczerze powiedziawszy - niespecjalnie da się ten efekt poprawić. 
W kwestii nawilżania, czy wysuszania ust - nie zauważyłam żadnych fajerwerków - nie robi z nimi ani jednego ani drugiego.
A tak prezentuje się na ustach:




Podsumowując: raczej nie polecam. Dlaczego? Przedstawię to w formie plusów i minusów:
Plusy:
- ładny efekt na ustach (przy odrobinie wysiłku ;))
- piękny smak i zapach
- niska cena
Minusy:
- długotrwałe nakładanie (z powodu zbyt małej gąbeczki)
- mocno klejący i ciężki
- nieestetycznie zbiera się na ustach
Choć plusów i minusów ilościowo jest tyle samo, ja nie kupiłabym go ponownie. To, co uznaję za minus jest o wiele bardziej irytujące niż to, co uznaję za plus, dlatego - nie polecam.

sobota, 21 stycznia 2012

Head&Shoulders: Codzienna Pielęgnacja - szampon i odżywka do włosów



Dziś kilka słów o kosmetykach, które jakiś czas temu otrzymałam do testów od firmy Head&Shoulders.  W pierwszej kolejności postanowiłam przetestować linię o nazwie "Codzienna pielęgnacja", z racji tego, że moje włosy nie są przesadnie problematyczne, a ten szampon nadaje się chyba właśnie do takich.


Zmiany szamponu nie bałam się tak bardzo jak zmiany odżywki (osoby, które czytają mojego bloga wiedzą, że jeżeli chodzi o włosy, prym wiodą u mnie kosmetyki Pantene i niechętnie odstępuję od ich stosowania). O tym, jak wyglądały efekty używania Head&Shoulders opowiem za chwilę, a tymczasem kilka informacji ogólnych. ;)


Szampon jest zamknięty w wygodnej, plastikowej butelce. Plastik jest gruby, więc nie ma obaw, że jeżeli opakowanie spadnie, stracimy bezpowrotnie połowę kosmetyku. ;) Szampon w połączeniu z odżywką dają ciekawy efekt - symbole z obydwu butelek łączą się w jeden wzór. Poza tym design jest prosty i czytelny - tak jak lubię. ;)


Konsystencja szamponu jest bardzo treściwa, gęsta i kompletnie inna niż te, których używałam dotąd. Jest bardzo kremowy. Z powodu treściwej konsystencji jest nieco mniej wydajny niż np. moje ulubione Pantene, jednakże nie jest to różnica na tyle duża, by kierować się nią dokonując zakupów. 


Włosy myję metodą OMO (zainteresowanych odsyłam do tej notki). W związku z tym działanie szamponu na moje włosy jest zapewne nieco mniej zauważalne, ale i tak jestem bardzo zadowolona z efektu. Szampon świetnie myje włosy, nie wysusza ich, nie sprawia, że są "oklapłe". Nie zmywa farby do włosów szybciej niż inne, włosy po jego użyciu dobrze się rozczesują. Generalnie - bardzo przyjemny kosmetyk. Nie bez powodu jednak szampon i odżywka są prezentowane jako całość - dlatego - odsyłam do końca postu, gdzie omówione zostanie działanie kosmetyków jako kompletu. ;)


Odżywka zamknięta jest w opakowaniu dopasowanym do szamponu, jednak nieco mniej praktycznym. Dlaczego? Ponieważ zostało zaprojektowane tak, że da się je postawić jedynie na wieczku, które ma mniejszą powierzchnię, a co za tym idzie - stoi nieco mniej stabilnie. Nie jest jednak olbrzymi problem, zwłaszcza, że - jak już wspominałam -  butelka jest wykonana bardzo solidnie. Zarówno opakowanie szamponu, jak i odżywki mieszczą po 200 ml.


O ile konsystencja szamponu Head&Shoulders, znacznie różniła się od konsystencji swojego poprzednika, o tyle odżywka jest dosyć podobna (co przyjęłam z olbrzymią ulgą, ponieważ taką formę lubię najbardziej). Jest dosyć kremowa, ale jakby luźniej "związana" niż szampon. Jest bardzo gładka - już podczas nakładania na włosy, wygładza je, sprawiając, że są superprzyjemne w dotyku. Odżywkę nakładam na całą długość włosów (ale nie na samą głowę ;)), odrobinę wmasowuję i zostawiam na co najmniej 5 minut. Jak mają się włosy po takim zabiegu?


Już podczas spłukiwania włosy są wyczuwalnie miększe, idealnie gładkie. Dosłownie przelatują przez palce. ;) Rozczesywanie po użyciu opisywanych dziś kosmetyków to czysta przyjemność. ;) Produkty nie obciążają włosów, sprawiają, że są puszyste (ale nie puszące ;)), podniesione i nie przetłuszczają się. I co najważniejsze: lśnią! Utraty tego efektu obawiałam się najbardziej, kiedy przerzucałam się na tę odżywkę, ponieważ można powiedzieć, że na produktach tego typu zęby zjadłam i mało który zadowalał mnie w tej kwestii. Miło wiedzieć, że jest odpowiednik, na który można się przerzucić w ramach zmiany rutyny.


Podsumowując: jestem na TAK! Kosmetyków do włosów nie zmieniałam mniej więcej od 3 lat, ponieważ nie potrafiłam znaleźć równie dobrych. Te zadowalają mnie w pełni. Polecam.

Dziękuję firmie Head&Shoulders za możliwość przetestowania ich produktów.
Na moją opinię nie wpływa fakt, że produkt został wysłany mi do recenzji.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...