Dziś opowiem Wam o bibułkach Inglota. Wzięłam je przy którejś okazji, żeby mieć porównanie do tych od Essence, o których pisałam tutaj.
Bibułki - podobnie jak większość kosmetyków Inglota - są zamknięte w estetycznym, eleganckim pudełeczku. Jest czarne i tak proste, jak tylko można sobie wymarzyć. Jest również niewielkie - zmieści się do najmniejszej nawet torebki, a nawet do kieszeni.
Powyżej możecie przeczytać kilka informacji, które producent postanowił zamieścić na opakowaniu. Trochę tylko mnie dziwi, że na polskim produkcie brak informacji w języku polskim. W opakowaniu znajduje się 50 chusteczek. Cena - około 18 zł.
W środku pudełeczka znajduje się sprytny (a banalnie prosty w konstrukcji) mechanizm. Chodzi o to, że na ruchomej części znajduje się malutki kawałek taśmy klejącej, która "łapie" jedną bibułkę, tak, że otwierając, mamy ją podaną na tacy. ;) Wygląda to tak:
Bibułki są bardzo dziwne w dotyku. ;) Trudno jest mi je do czegoś porównać, materiał kompletnie nie sprawia wrażenia papieru, już bardziej czegoś takiego gumowego. ;) Są śliskie i "lejące". ;)
Bibułka wyjęta z opakowania jest biała, zaś po użyciu staje się przezroczysta. Domyślam się, że działa to tak: w zetknięciu z twarzą chusteczka odsącza z twarzy nadmiar sebum, możliwe, że nakładając na nią cienką warstewkę czegoś, co z owym sebum ma walczyć również po użyciu.
A działają - rewelacyjnie. Świetnie matują twarz, jedna chusteczka spokojnie wystarczy na całą buzię. Używałam ich w Sylwestra i, mimo że sporo tańczyłam, poprawki przy ich użyciu konieczne były tylko raz.
Podsumowując: bibułki Inglota świetnie spełniają swoje zadanie. Ja nie potrzebuję ich na codzień, ale na wielkie wyjścia na pewno będę miała je w torebce. ;)
Jestem koszmarnie zmęczona nauką, a sesja nawet się jeszcze nie zaczęła, dlatego nie dziwcie się, że blog prowadzony będzie mniej regularnie niż dotąd. Mam nadzieję, że uda mi się tak ogarnąć ze studiami, by nie odbiło się to na blogu, ale obiecać nie mogę. ;)
Muszę kiedyś wypróbować, nie miałam jeszcze tego typu kosmetyku
OdpowiedzUsuńDobrze wiedzieć, że Inglot ma w swojej ofercie takie bibułki. Przydadzą się na podróże w upalne lato :)
OdpowiedzUsuńNigdy takiego czegoś nie miałam, a nawet nie używałam. Jak tylko je gdzieś zauważę to kupię. ;D
OdpowiedzUsuń+Zapraszam do mnie
the-fashion-and-you.blogspot.com
mam z art deco i jestem zadowolona, z Inglota tez wyprobuje kiedys:)
OdpowiedzUsuńbibułki matujące to świetna rzecz ;) ale jednak cena trochę odstrasza, jak dla mnie 18zł to dość spory wydatek za coś takiego:(
OdpowiedzUsuńWlasnie mam zamiar sobie kupic takie bibulki, jeszcze nigdy nie mialam a przydaly by sie, bo dosc czesto mi sie nosek swieci ;)
OdpowiedzUsuńpowodzenia na sesji :)
OdpowiedzUsuńdo nauko marsz- poczekamy, nie chcemy nieuka:P
OdpowiedzUsuńno no :) myślę, że to fajne rozwiązanie dla osób z bardzo tłustą skórą, choć nie miałam jeszcze z żadnymi styczności:))
OdpowiedzUsuńJa się przyznam że nigdy nie używałam bibułek matujących,ale może kiedyś się skusze :)
OdpowiedzUsuńKochana, wazne zeby egzaminy dobrze Ci poszły :* bibułek nigdy nie miała, bo jakoś nie były mi potrzebne,ale zapamiętam ze te sa dobre :)
OdpowiedzUsuńTeż uwielbiam te bibułki. Żeby kupić je taniej, trzeba wydać w Inglocie 30 zł.
OdpowiedzUsuńnigdy nie testowałam... ale może spróbuję :) damy radę - sesję przeżyjemy :) powodzenia na wszystko :)
OdpowiedzUsuńKochana całkowicie Cie rozumiem, nawet sesji jeszcze nie ma a ja już nie śpie po nocach, ehh
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba mechanizm nabierający produkt, przy najbliższej okazji. nebędę :)
OdpowiedzUsuńkupiłam kiedyś z Wibo i leżą nieużywane prawie :O
OdpowiedzUsuń