czwartek, 24 lipca 2014

Kółko filmowe Redhead (1): Tim Burton

Pamiętacie, jak kilka tygodni temu, w notce poświęconej twórczości Stephena Kinga pisałam, że zamierzam wprowadzić na blogu dwa cykle niezwiązane z kosmetykami? Dziś kolejna notka z tego nurtu, tym razem poświęcona filmowi.

Zacznę od tego, że jeszcze dwa-trzy lata temu na pewno nie odważyłabym się pisać o filmie. Mniej więcej do osiemnastego roku życia całkowicie ignorowałam tę część kultury, uznając książki za jedyne medium zdolne przekazać ciekawą historię. Co mogę powiedzieć? Głupia byłam. Jakoś tak w okolicach osiemnastki zabrałam się za nadrabianie braków. W tamtym okresie bardzo wciągnęłam się między innymi w twórczość reżysera, o którym będzie traktować dzisiejsza notka. Generalnie od tego momentu dużo oglądałam. A potem spotkałam na swojej drodze popkulturowego zjeba (nie, nie chodzi mi o Quentina Tarantino), który obecnie jest moim mężem. Od tego czasu wręcz chłonę filmy.
Mimo tego, że bardzo dużo już widziałam, zaległości stworzone do osiemnastki ciągle depczą mi po piętach. Moja mama, największy pszczyński filmoznawca, ciągle łapie się w szoku za głowę kiedy mówię, że nie widziałam jakiegoś "klasycznego" filmu. A to "Szklanej pułapki", a to "Braveheart", a to "Szeregowiec Ryan" (tak, serio ich nie widziałam, ale już dawno nadrobiłam! Nie oceniajcie mnie.). Teraz już to zaakceptowała i nawet ostatnio nagrała mi "Ojca chrzestnego" (którego akurat widziałam już dawno).
Z tego powodu jeszcze do niedawna uważałam, że o filmie nie wiem zupełnie nic. Ale z tygodnia na tydzień łapałam się na tym, że uczestnicząc w rozmowach z ludźmi myślę sobie "o, to widziałam, to też, to też", byłam w stanie wymienić coraz więcej filmów, a im dalej w las, tym częściej na pytanie "a widzieliście to?" odpowiadała mi cisza. Zwykle mam problem z prowadzeniem rozmowy z nowo poznaną osobą, ale film stanowi zawsze dobry temat. I tak, wiem, że moja wiedza dalej jest zaledwie kroplą w morzu, ale kropla to już coś, prawda? 
Dlatego postanowiłam od czasu do czasu napisać coś o filmie. Nie liczcie jednak na ambitne recenzje filmów alternatywnych, analizę ujęć i zastosowanych technik, oraz wartości artystycznych. Będzie subiektywnie i dla przyjemności. A dziś kilka słów o moim ulubionym reżyserze. O nim:



Tim Burton - jest amerykańskiem reżyserem, producentem, scenarzystą, pisarzem, poetą i - jak to ładnie ujęto na hamerykańskiej wajkipidii - artystą od animacji poklatkowej, o czym jeszcze wspomnę.

Źródło
Wiecie za co kocham Burtona? Za zapewnianie rozrywki. Za to, że idąc na jego film wiem, że będę się świetnie bawić w wykreowanej przez niego rzeczywistości i nie wyjdę z mindfuckiem, kacem moralnym, czy nawet depresją. Nie mówię, że bardziej złożone filmy generalnie są złe, bo wiele z nich uwielbiam. Ale z Timem przynajmniej zawsze wiesz na czym stoisz. Masz ochotę się wyluzować i spędzić przyjemne dwie godzinki? Proszę bardzo, zapraszamy!
Pierwszym filmem Burtona, z którym się zetknęłam (nie licząc Edwarda Nożycorękiego, którego pojedyncze sceny widywałam w dzieciństwie), było Miasteczko Halloween ("The Nightmare Before Christmas"). A, że zawsze lubiłam takie klimaty, film pozostaje moim ulubionym po dziś dzień. Historia traktuje - jak sama nazwa wskazuje - o mieście, zamieszkiwanym przez strachy, które raz w roku mają za zadanie straszyć dzieci. Główny bohater - niezwykle licząca się w mieście figura - ma dość całego strasznego świata i postanawia coś zmienić. Po wizycie w analogicznym Miasteczku Gwiazdka, postanawia, że w tym roku, to oni zorganizują ludziom Boże Narodzenie. Akcja filmu przerywana jest fantastycznymi piosenkami, a bohaterowie są sympatyczni i uczą, że nie taki diabeł straszny. 
Źródło
Należy zwrócić uwagę na fakt, że film ten został nakręcony przy użyciu animacji poklatkowej. Oznacza to, że Burton brał figurki, robił im zdjęcie, odrobinę zmieniał ułożenie ciał (np. jeżeli chciał, żeby postać szła, przestawiał nogę o 1/5 kroku itp.) i robił kolejne zdjęcie. Kiedyś w ten sposób robiono na przykład sceny do horrorów (np Harryhausen i Medusa). Burton zrobił tak cały film. Słabo?
W 2005 r. do kin trafiła produkcja pt.: "Gnijąca Panna Młoda" ("Corpse Bride"). Film był animowany, w związku z czym na pewno dla dzieci. Szczerze? Bawiłam się na nim pysznie! Zrobiony był po prostu przepięknie, bardzo podobała mi się różnica pomiędzy światem żywych (który był szary i smutny), a zmarłych (gdzie jest zabawa, muzyka i feeria barw!). Stylistyka tego filmu jest w mojej opinii bezbłędna, idealnie trafia w moje gusta. I czas to rozstrzygnąć: czy tylko moim zdaniem gnijąca panna młoda jest znacznie ładniejsza (mimo gnicia), niż żywa dziewczyna Wiktora? Nie sądzę!
Źródło
Powszechnie znane jest upodobanie Burtona do obsadzania w głównych rolach w swoich filmach Heleny Bohnam-Carter (prywatnie jego partnerki) oraz Johnny'ego Deppa. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało, bo wyjątkowo lubię tę parę aktorów. Ale jest film sprzed ery Burton-Depp, który w mojej opinii zyskał na tym, że tytułowej roli nie zagrał w nim Johnny. Mam na myśli "Sok z żuka" ("Beetlejuice").
Nie zrozumcie mnie źle - uważam, że Johnny świetnie poradziłby sobie z tą rolą. Ale po fakcie mielibyśmy kolejny klimatyczny film Burtona z kolejnym świrem granym przez tego samego aktora. A Michael Keaton sprawił się doskonale. Nie powiem, że sam uciągnął ten film, bo osobiście przepadam za delikatną urodą i słodkim głosem Winony Ryder w tych wszystkich gotyckich stylizacjach, jestem też wielką fanką urody Geeny Davis i - nieco mniejszą - urody Aleca Baldwina, ale faktem jest, że trudno sobie wyobrazić Żukosoczka granego przez kogoś innego. W filmie panuje fantastyczna atmosfera, momentami jest bardzo kolorowy i mocno przerysowany. Wczesny Burton tak chyba miał, bo te domki i kolory poprzetykane ujęciami w mrocznej scenerii bardzo kojarzą mi się z "Edwardem Nożycorękim" ("Edward Scissorhands").
Źródło
Tę wersję klasycznej baśni o Pięknej i Bestii zna chyba każdy. Uroczy chłopiec o dosyć oryginalnym wyglądzie, przez wiele lat żyjący w odosobnieniu i księżniczka (w tym wypadku szkoły, przy okazji, wiecie, że jej chłopaka grał ten kujon z "Breakfast clubu"?). Jest konsultantka Avonu, wodne łóżko, damskie jumpsuity i intrygujące fryzury. Ach, te lata '90! Sama historia jest ciepła, stylistyka fantastyczna, a rzeźby z żywopłotu - inspirujące. A do tego wszystkiego nie ma happyendu, który akurat w przypadku tego filmu wszystko by zepsuł. Piękny, wzruszający film. Ach.
Z moich ulubionych filmów, pozostał jeszcze "Jeździec bez głowy" ("Sleepy Hollow") z niesamowitym Christopherem Walkenem. Ależ Walken był w tym filmie dobry! A jaki przerażający! Mimo, że obraz nie był horrorem i wydaje mi się, że główną intencją twórców nie było nastraszenie widza, Krzystofer ze spiłowanymi zębami śnił mi się po nocach. Serio.
Źródło
Wyjątkowym sentymentem darzę także "Sweeney Todda, demonicznego golibrodę z Fleet Street" ("Sweeney Todd: the demon barber of Fleet Street") i to nie zależnie od tego jak długi posiada tytuł. Lubię tę opowieść, bo uwielbiam wszelkie urban legends. Lubię ją, bo blady facet z podkrążonymi oczami to mój ideał mężczyzny z młodości. Lubię te piosenki i ich wykonanie, które recenzent na filmwebie tak paskudnie skrytykował. Lubię niesamowitą stylówę Nellie Lovett - od kucyczków, poprzez wspaniałe dekolty eksponujące soczyste biusta, aż po zawadiacki kapelusik nakładany na wyjścia. Podoba mi się światło i kontrast, które stwarzają fascynującą, mroczną atmosferę. I podoba mi się Londyn, który w pewnych okresach swojego istnienia jawi mi się jako najbardziej creepy miejsce na ziemi. Muszę w końcu wybrać się do Teatru Rozrywki na tę sztukę.
Źródło
Jest jeszcze "Duża Ryba" ("Big Fish"), w mojej opinii film zupełnie niezwykły. Nie pasuje mi do Burtona i nie pasuje mi do mnie, ale jakoś go lubię. Jest to dzieło bardzo baśniowe, prawdziwe życie przeplata się w nim z historiami, których prawdziwości nikt nie jest pewien. Gra tam Evan McGregor, którego lubię, Steve Buscemi, za którym wprost przepadam i kilka innych znanych osób. Jest to jeden z najbardziej pozytywnych filmów, jakie w życiu widziałam. A wiedzcie, że nienawidzę słowa "pozytywny" i ludzi, którzy go nadużywają.
Czy są filmy, których nie lubię? Owszem. Generalnie nie potrafię znieść "Marsjanie atakują!" ("Mars attacts!"). Nie mówię, że jest całkiem zły - przeciwnie, uwielbiam kilka scen (wystąpienie Jacka Blacka, przykry wypadek Sarah Jessica'i Parker, czy przypadkowe wynalezienie skutecznej broni do walki z wrogiem), ale zasadniczo nie porwał mnie.
Niespecjalnie przypadł mi też do gustu "Ed Wood", zapewne dlatego, że jest czarno-biały, a ja jako prostak nie lubię artystycznych filmów. Przyznam szczerze, że mimo iż historia Eda Wooda jest więcej niż ciekawa, film trochę mnie znudził, a trochę zmęczył. Chyba rzeczywiście jestem prostakiem.
Ostatni obraz Burtona, "Frankenweenie", uważam już za odrobinę przesadzony. Za dużo w nim artyzmu i dziwaczności, a zbyt mało historii, za które pokochałam produkcje tego reżysera.
Źródło
Pisząc o filmach Burtona nie sposób nie wspomnieć o Dannym Elfmanie. Kompozytor ten jest twórcą muzyki do znakomitej większości filmów Tima. Jego twórczość jest idealnym tłem dla obrazów Burtona - razem tworzą ten niezapomniany i niepowtarzalny klimat, za który ludzie kochają filmy tego reżysera. Poza współpracą z Burtonem ma w swoim dorobku wiele innych kompozycji do znakomitych filmów - jak choćby "Buntownika z wyboru" ("Good Will Hunting"), "Spidermana",  "Milka", czy "American Hustle" (aż do teraz nie wiedziałam, że robił muzykę do któregokolwiek z tych filmów, a oglądając byłam zachwycona). Love!
Jeżeli nie miałyście jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Tima Burtona (w co bardzo wątpię, bo Edwarda widział chyba każdy), to gorąco Was do tego zachęcam. Jeżeli już znacie i lubicie - piszcie w komentarzach. 

5 komentarzy:

  1. Tim Burton należy do moich ulubionych reżyserów. Tak jak przy Quentinie Tarantino, na filmy Burtona mogę iść w ciemno i wiem, że będę się świetnie i niegłupio bawić, a stworzony świat pochłonie mnie na długi czas po zakończeniu seansu. Szczególne uczucia żywię do Sweeneya, ale i Corpse Bride, i Beetlejuice'a zawsze z chęcią obejrzę. Marsjan też. Dawno nie widziałam Edwarda, ale pamiętam że również lubiłam ten film. Frankenweenie i Mrocznych cieni jeszcze nie widziałam, ostatnia była Alicja i to był chyba jedyny tytuł, który nieco mnie zawiódł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mroczne cienie jeszcze moim zdaniem w miarę, chociaż już też trochę przegięte. A Frankenweenie - jak wyżej.
      + Tarantino też lubię, na pewno kiedyś o nim napiszę.

      Usuń
  2. Świetna seria! Uwielbiam filmy tego reżysera, mogłabym rozmawiać o jego dziełach godzinami. Na Frankenweenie płakałam jak bóbr, ale na wersji krótkometrażowej, oglądanej w domu. Wersja długometrażowa była dla mnie zbyt przesadzona.
    Marsjanie atakują! to nie mój klimat. Sweeney Todd w przeciwieństwie do Ciebie, mnie niestety nie zachwycił. Uwielbiam za to Gnijącą Pannę Młodą (o tak! Jest dużo ładniejsza niż żywa wybranka Victora:)), Sok z żuka, Miasteczko Halloween, Charlie i fabrykę czekolady. O Grubej Rybie nie słyszałam, muszę to nadrobić i obejrzeć.
    Uwielbiam takie lekko mroczne klimaty, a Burton zaczarował mnie swoimi filmami już wiele lat temu... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wg mnie te pierwsze filmy mają najwięcej tego niesamowitego klimatu. I animacje.
      Bardzo cieszę się, że seria przypadła do gustu. To naprawdę duży kop motywacyjny, dzięki! :)

      Usuń
  3. Akurat jego filmow nie lubie. Po prostu nie odpowiada mi klimat. Lubie komedie romantyczne (typu P.S. I love you, czy Narzeczony mimo woli) albo kino akcji - im wiecej scen bijatyk itd tym lepiej - Czlowiek z blizna, Transporter, Hooligans :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...